Tadeusz Karmazyn. Wspomnienia

Jestem podwójnym emigrantem.
Przez długi czas tak nie myślałem. Kilka lat temu, po trzydniowej wycieczce do Wilna, zadałem sobie pytanie, dlaczego moi rodzice na przełomie maja i czerwca 1946 roku zdecydowali się opuścić to piękne miasto z bogatą historią i – po miesięcznej dramatycznej podróży towarowym pociągiem – zamieszkać w Gdańsku? Pragnęli żyć w Polsce. Uciekali od komunizmu. Dla nich to była ucieczka. Musieli to zrobić. Inne polskie rodziny z różnych powodów zdecydowały się pozostać w Wilnie, na Litwie.
Wtedy miałem zaledwie trzy miesiące i niestety nie mogłem wiedzieć, co dzieje się dookoła mnie, że od czegoś trzeba uciekać. A potem, dorastając już, z zaciekawieniem słuchałem opowieści mojej babci Aleksandry o tym, jak rodzina przeżyła lata okupacji w Wilnie i o tym, jak ojciec mój Władysław, będąc oficerem Wojska Polskiego, z trudem ale efektywnie, uniknął tragicznej śmierci w Katyniu. Z tęsknotą babcia mówiła o swojej drugiej córce Aleksandrze, która nie mogła razem z naszą rodziną przyjechać do Polski.
Z opowieści rodzinnych wiem, że po przybyciu do Gdańska nie było łatwo znaleźć w tym bardzo zniszczonym mieście wolne mieszkanie. Po wielu staraniach ojca mogliśmy wprowadzić się do sutereny przy ulicy Na Stoku nr 42 (o ile się nie mylę co do numeru) z oknami wychodzącymi na kanał Raduni. Do mieszkania tego można było wejść piwnicznymi schodami od strony ulicy Na Stoku, ale także od strony kanału. Spędziłem tam kilka moich pierwszych lat życia.
Nie pamiętam z tego okresu prawie nic, może tylko, jak przez mgłę, kilka momentów kołatania do drzwi wejściowych przez „nie wiadomo kogo”. Byliśmy przerażeni: ja, moich dwóch starszych braci i dwie starsze siostry. Wtedy miałem prawdopodobnie około trzech lat. To było pierwsze doświadczenie strachu w moim życiu… Ogromne oczy strachu. Chyba właśnie dlatego pamiętam to wydarzenie. Rodziców wtedy w domu nie było. Jestem tego pewien. Mama i tata przestrzegali nas, żeby nie otwierać drzwi nieznajomym pod żadnym pozorem. Nie otwieraliśmy. Wtedy jeszcze słuchaliśmy rodziców! Tragedii nie było, ale za to momenty… były.
Bardzo mało pamiętam z okresu, kiedy moja mama z ojcem założyli sklep nabiałowo-warzywny przy ulicy Na Stoku, blisko ceglanego mostu raduńskiego. Było to miejsce prawie naprzeciwko – wtedy zawsze otwartego – wejścia do „bunkra”, ze schodami, którymi można było wejść z ulicy Na Stoku aż na sam szczyt góry Biskupiej.
Kiedy po raz pierwszy przyleciałem do Gdańska z Florydy spacerując ulicami dzieciństwa, widziałem jeszcze na ścianie posklepowej, powyżej okien, szczątki napisu „Janina Karmazynowa”. Wiem, że mleko, kurczaki i większość warzyw dostarczał mamie do sklepu znajomy moich rodziców, pan Sulikowski. Był on właścicielem kilku hektarów ziemi w Lipcach, zaraz za Orunią. Pamiętam go bardzo dobrze. Wysoki, szczupły mężczyzna, uśmiechnięty, ze wschodnim melodyjnym i miękkim akcentem. Pamiętam dźwięk kanek z mlekiem uderzających o chodnik kiedy, przyjeżdżając furmanką do warzywniaka, przenosił całą żywnościową dostawę do sklepu. O ile pamięć mnie nie myli, to pan Sulikowski po jakimś czasie dostał codzienną pracę w Gdańsku i wtedy to moi rodzice zaczęli dzierżawić od niego spory kawałek ziemi uprawnej.
A ja ponoć myślałem tylko o cukierkach. Moja mama mówiła, że często po zabawie z kolegami przybiegałem do sklepu i prosiłem o nie. Szczególnie o krówki. Ach te polskie krówki! Prosiłem o nie nie tylko dla mnie. Dla wszystkich dzieciaków, które były ze mną. Gdy mama czy babcia Aleksandra nie chciały dać cukierków, ponoć histerycznie beczałem tak długo, aż każdy dostał po jednym, a może i więcej. Nic dziwnego, że w moim dorosłym życiu spędziłem wiele godzin w dentystycznym fotelu. Zarówno w Gdańsku, gdzie normalne i kanałowe leczenie zęba wykonywano bez żadnego znieczulenia (nawet w wysoko płatnych spółdzielniach dentystycznych), jak i w Gainesville, gdzie znieczulenia były, ale dentyści byli dla mnie bardzo drodzy a dolary z nieba nie spadały, trzeba było na nie zarobić ciężką pracą. Ach te krówki!

Wspomnienia z przedszkola
Zanim poszedłem do szkoły, moi rodzice wpadli na pomysł, żebym zasmakował trochę przedszkola.
Dla mnie to była katastrofa. Przedszkole było blisko naszego mieszkania – na Jedności Robotniczej 10, dokąd przeprowadziliśmy się z sutereny. Mieściło się na przedłużeniu Placu 1-go Maja, przy kanale Raduni, gdzie kilka lat później urządzono autobusową przystań. Przedszkole było prowadzone przez siostry zakonne. W tamtym czasie nie wiedziałem o tym. Ponoć siostry były bardzo sympatyczne, ale dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Od pierwszej chwili nie lubiłem tego miejsca. Nic mnie nie interesowało. Jedyna osoba, z którą rozmawiałem, to była Kasia Wiza. Była chyba o rok starsza ode mnie i mieszkała po przeciwnej stronie naszego domu. Utkwiło mi w pamięci, jak starała mi się wytłumaczyć, że powinienem się cieszyć przedszkolem. Nie pomogło to w niczym. Pewnego dnia postanowiłem uciec… I tak się stało. Widzę siebie, jak biegnę aleją Jedności Robotniczej. Pada deszcz. I to nie byle jaki. Kiedy wpadam do domu, byłem cały mokry. Babcia przestraszyła się a ja powiedziałem, że do przedszkola więcej nie pójdę. Na drugi dzień byłem chory. Dostałem zapalenia płuc. To były jeszcze takie czasy, że doktorzy przychodzili do chorych. Do mnie też przyszedł lekarz, a potem odwiedzała mnie taka dziwna pani, bardzo okrągła – jak kulka i dawała mi zastrzyki w zadek. Protestowałem mocno przeciwko zastrzykom, ale byłem przekupiany łapówkami. Babcia dawała mi 2 złote papierowe za każdy zastrzyk. To było dużo pieniędzy jak na przedszkolaka. “Będę miał za co kupować krówki” – jestem pewien, że tak pomyślałem.
Dwadzieścia lat później znowu miałem problemy z płucami. Tym razem zamiast pani, okrągłej jak kulka, przychodził do mnie Jurek Lipniewicz i on dawał mi zastrzyki uważnie obserwując mój fizyczny stan. Trwało to prawie cały tydzień i potem, gdy lepiej się poczułem, dr Jurek, mój starszy o dwa lata kolega i sąsiad z naprzeciwka, przyjął mnie do nowej Przychodni Studenckiej gdzie pracował i zrobił wszystkie potrzebne badania. Nigdy nie zapomnę tego wspaniałego aktu dobroci, uprzejmości i profesjonalnej lekarskiej opieki. Nie wiem gdzie jesteś Jurku, ale chcę Ci jeszcze raz podziękować za pomoc. Dziękuję i pozdrawiam.

Czasy szkolne
W Gdańsku chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 7. Razem ze mną do tej samej klasy chodził Adam „Ciapek” Mokrzyński, z którym przez jakiś czas dosyć blisko się kolegowałem. Pamiętam, jak będąc w pierwszej albo drugiej klasie kupowaliśmy papierosy „Sporty”, dziesięć sztuk za 1.50 zł i po kryjomu na biskupich wzniesieniach, w ukryciu przed wścibskimi oczami, paliliśmy je alergicznie pokasłując.
Mama Ciapka była dentystką i to bardzo dobrą. Za każdym razem, gdy bolał mnie ząb, biegłem do pani Mokrzyńskiej z prośbą o pomoc. Jej dom znajdował się przy ulicy Zaroślak, jakieś trzysta może czterysta metrów od mojego miejsca zamieszkania. Pani Mokrzyńska nigdy nie odmówiła mi pomocy i nawet jeśli zadawała mi ból, zawsze jej przebaczałem. To było totalne zaufanie. Wydaje mi się, że warto o tym wspomnieć, bo nie wiem czy dzisiaj jakikolwiek dentysta pracowałby za darmo, nawet przez kilka minut. Czy się mylę? To były specyficzne, bardzo interesujące czasy. Niezapomniane.
Prócz Ciapka, do tej samej klasy w szkole podstawowej i potem w ogólniaku (gdańska „Jedynka”, lata 1960-1964) chodził ze mną Leszek Hasse. Leszek mieszkał przy ulicy Na Stoku, zaraz na jej początku. Bardzo blisko skrzyżowania z Biskupią i kilkadziesiąt metrów od Spółdzielni Spożywczej, gdzie większość mieszkańców naszej dzielnicy zaopatrywała się w podstawowe artykuły żywnościowe.
Leszek był najlepszym uczniem w naszej klasie, jak nie w całej szkole. Ile razy ktoś, kto zastępował naszą wychowawczynię panią Florczuk, pytał kto jest najlepszym uczniem, czy kto najładniej pisze, prawie wszyscy prześcigali się z odpowiedzią: Hasse, Hasse! A ja stawałem się zazdrosny jak ta pomarszczona staruszka ze zgniłymi zębami i wypadającym językiem z mitologii greckiej. Jestem pewien, że Leszek, który dzisiaj jest emerytowanym profesorem elektroniki, nic nie wiedział o tej mojej zazdrości.
Pamiętam jego urodziny. Mieliśmy wtedy chyba 11 albo 12 lat. Pamiętam grę, w którą wtedy graliśmy. Mieć coś takiego to był super ewenement. Gra polegała na tym, że trzeba było dopasowywać odpowiednie daty, miejsca, odkrycia do odpowiednich ludzi. Chęć grania, dotykania tej gry była spora. Jak odpowiadaliśmy dobrze, zapalało się sympatyczne światło, jak źle, to zamiast światełka słyszeliśmy niski złowrogi dźwięk. Prosta i fajna gra. To było Coś. Podczas tej urodzinowej gry, dowiedziałem się, że muszę trochę więcej czytać o świecie. Dzisiaj dzieci mają do dyspozycji tysiące sofistycznych gier i często pogrążają się w nie bez opamiętania. Wcale się temu nie dziwię. Wtedy to był rarytas.

Brat Henryk
Zaraz przy wejściu na podwórko należące do budynków numer 8 i 10 przy Jedności Robotniczej 10, stała – oparta pod bardzo ostrym kątem o ścianę – solidna żeliwna brama. Była szeroka jak wejście na podwórko i wysoka na 3,5-4 metrów. Stała tak bardzo długo, jakby czekała na coś. Pewnego dnia mój brat Heniek pomyślał, że dobrze by było wejść na tę „drabinę” i spojrzeć na świat podwórkowy z wysoka. Niestety, długo temu światu się nie poprzyglądał, bo gdy tylko dotarł do szczytu, drabina zaczęła przechylać się w drugą stronę i z całym impetem spadła na ziemię przygniatając mojego brata. Ktoś z sąsiadów zadzwonił na pogotowie. Zabrano Heńka do Akademii Medycznej. Spędził tam przeszło dwa tygodnie. I życie znowu potoczyło się dla nas, naszej rodziny, normalnym torem. Heniek miał wtedy 12 albo 13 lat.
Dzisiaj gdy myślę o tym wypadku, to jestem bardziej niż przekonany, że miał on bardzo negatywny wpływ na brata. Przyniósł problemy z koncentracją, trudności z wymową, a przede wszystkim pewną nerwowość w zachowaniu. Przebywając z nim, trudno nie zauważyć tych neurologicznych objawów. Jestem pewien, że ten dramat z bramą przyczynił się do tego w bardzo dużym stopniu.
Kto był winowajcą tego wypadku? Moim zdaniem największą odpowiedzialność ponosi system polityczny jaki wtedy panował, socjalizm. Tak jest moi drodzy. Wtedy w Polsce, jak i na Biskupiej Górce, była ta Ideologiczna Pani Komuna. Nie można o tym zapomnieć. Ta brama należała do wszystkich, czyli do nikogo i nikt tą nieszczęsną bramą się nie interesował, aż do chwili wypadku z moim bratem. Następnego dnia po tym dramacie, brama zniknęła.

Mama Janina
Wspominając nasze pierwsze lata w Gdańsku, nie sposób jest pominąć, choć wspomnienia są bardziej niż niepełne, tego, co zdarzyło się naszej mamie Janinie.
Nie byłem świadkiem jej aresztowania i nie wiem do dzisiaj, czy to miało miejsce w suterenie czy już w innym mieszkaniu, na Jedności Robotniczej 10/4. W każdym razie mama była aresztowana dwa razy i za każdym razem przesiedziała w areszcie dwa tygodnie. Pamiętam jak Irena pokazywała mi budynek UB widoczny z mostku na Raduni, bardzo blisko naszego mieszkania. “Zobacz Tadzik, tam jest nasza mama” – mówiła.
Tak naprawdę, to nie wiedzieliśmy, co będzie z mamą. Nasz ojciec wytłumaczył nam, że to zamknięcie mamy jest za to, że pisała wiersze przeciwko komunizmowi. I że je rozprowadzała. Ponoć tych wierszy było około czterysta. Ojciec powiedział, że jeden z ich “przyjaciół” zakapował mamę do UB na ulicy Okopowej. Ten “kapuś”, zgodnie z tym co mówił mój tata, często nas odwiedzał. Mama lubiła czytać gościom swoje patriotyczne wiersze i pewnie akurat ten „przyjaciel” zgłosił ją do UB jako wroga socjalizmu/komunizmu.
Wiersze mamy zostały skonfiskowane przez funkcjonariuszy UB i nigdy do nas nie wróciły. Istnieje dokument IPN-u, który mówi o tym, że moja mama rozpowszechniała wrogą propagandę przeciwko PRL i ZSRR. W moim pierwszym zbiorku „Powroty/Returns” jeden z wierszy dedykowałem mojej mamie.

Babcia Aleksandra
Odkąd pamiętam, rodzice nasi byli zawsze bardzo zajęci pracą, zresztą jak większość rodziców. W domu opiekowała się nami nasza kochana babcia Aleksandra. Miała pełne ręce roboty. Było nas pięcioro, najstarsza Lilianna, potem młodsza o sześć lat Irena, dalej Władek, Heniek, no i ja, najmłodszy, Tadzik, dziesięć lat młodszy od Lilianny.
Wiedziałem że to się stanie, że nie może być inaczej. To było bardzo dawno temu. Miałem wtedy dwanaście lat. Stało się to podczas upragnionych letnich wakacji. Przez kilka dni słońce nas rozpieszczało swoimi promieniami. Chodziliśmy kąpać się w Motławie, koło Bramy Nizinnej, niedaleko wysokiego kopca koło naszej podstawówki. To była konieczność. Konieczność ochłodzenia się. Wspaniała przyjemność bycia w wodzie. Pamiętam, że właśnie tam nauczyłem się pływać na pieska! Nikt mi w tym nie pomagał. Zacząłem pływać, bo bardzo chciałem umieć. Tyle słyszałem przeróżnych smutnych opowieści o tym, jak to ludzie nie umiejący pływać stracili życie znalazłszy się przypadkiem w wodzie, że powiedziałem sobie: ze mną to się nie stanie.
Po kilku dniach spędzonych nad i w Motławie, tej radochy w wodzie, było nam za mało. Postanowiliśmy zorganizować sobie biwak nad pobliskim jeziorem Otomińskim. Było ognisko, zupy w proszku zakupione w spożywczym na Biskupiej, pieczone ziemniaki, złowione przez nas – niezbyt duże – płotki i kąpiele, nawet w nocy. Naprawdę nie pamiętam ilu chłopaków było na tym biwaku. Prawdopodobnie czterech, może pięciu. Z moim bratem Władkiem spałem w bardzo mocnym harcerskim ciemnozielonym namiocie. Wiem, że mieliśmy jeszcze dwa inne namioty. Nad jeziorem Otomińskim spędziliśmy cztery, może góra pięć dni. Odwrotu nastał czas. Na drodze do domu zupełnie niespodziewanie spotkaliśmy Staśka R. Jechał do nas rowerem, żeby zawiadomić nas, że nasza babcia Aleksandra umarła. A było to w dzień jej pogrzebu. Z trudnością ukrywałem swoje dziecięce łzy. Bardzo kochałem swoją babcię. Była dla mnie wszystkim najlepszym. Jeśli miałem właśnie wtedy jakiekolwiek wyobrażenie o świętych, to moja babcia Aleksandra była tym wcieleniem świętej na naszej starej ziemi.
Babcia, zanim umarła, leżała bardzo chora w szpitalu przy ul Łąkowej. Możecie mi wierzyć albo nie, ale codziennie odwiedzałem Aleksandrę. Personel szpitala pozwolił mi na to. Jej cała lewa strona była sparaliżowana. Nie mogła poruszać ani lewą ręką ani lewą nogą. Kiedy odwiedzałem babcię, to za każdym razem masowałem jej lewą rękę i nogę. I każdego nowego dnia wydawało mi się, że babcia pokonuje paraliż. Niestety tak nie było.
Kiedy byliśmy z kolegami w Otominie moje myśli często biegły do szpitala na Łąkowej.
I stało się to, co musiało się stać.

Babcia przeszła do innego, tajemniczego świata.
To nie jest wszystko co chciałbym powiedzieć o Aleksandrze. To może wydawać się dziwne, ale pamiętam jej rok urodzenia: 1882! Babunia przeżyła dwie światowe wojny. Była świadkiem wspaniałego momentu odzyskania niepodległości przez Polskę. Aż do roku 1918 Aleksandra żyła pod zaborem rosyjskim. Jak to dziś brzmi: żyć pod jakimkolwiek zaborem. A tak było. Tak było i potem, znowu od czasu powojennego nasz piękny kraj był przez długie lata satelitą bolszewickiej Rosji.

Żyć trzeba było. Wszystko to, co pamiętam o babci, dotyczy naszego życia na Jedności Robotniczej 10. Mieszkanie było duże, bo liczyło przeszło 110 metrów kwadratowych. Duże i zaniedbane. Nie było pieniędzy na porządny remont. Łazienka, kuchnia, spory korytarz, te miejsca były nieogrzewane. W zimie dało się to odczuć bardzo, bardzo boleśnie.
Babcia Aleksandra miała pełne ręce roboty. Do jej niepisanych obowiązków należało wykarmienie Lilki, Irki, Władka, Heńka, Tadzika, no i naszych rodziców i samej siebie. Z tego co wiem, po splajtowaniu sklepu przy ulicy Na Stoku nastały ciężkie czasy dla naszej rodziny. Nie zawsze było tak tragicznie, że musieliśmy jeść suchy chleb czy bułki z piekarni Na Stoku 35, przeżyliśmy nawet okres hodowania dwóch świń! Generalnie jednak gołe, komunistyczne pensje moich rodziców powodowały czasem przymusowe głodówki. To były lata 50-te. Nasze organizmy potrzebowały dobrego odżywiania. A to kosztowało.
Z moimi podwórkowymi kolegami od czasu do czasu chodziliśmy na szabry. Wkradaliśmy się do różnych ogrodów, żeby zerwać trochę agrestu, śliwek albo czereśni. Czemu to robiliśmy? Przez jakiś czas brakowało nam witamin, to pewne, ale chyba też chcieliśmy przeżyć ten dreszcz emocji związany z szabrem.
Pamiętam jak babcia dawała mi 20 złotych i wysyłała do rzeźnika na Biskupiej i do spożywczego. I za te 20 zł musiała żywić nas przez cały dzień. Było bardzo krucho z prowiantem.

Na przykład masło na naszym stole to był rarytas. Często gościła niesmaczna i niedobra margaryna. No i smalec. O ile pamiętam to lubiłem smalec. Aleksandra robiła smalec znakomity. Ach te skwarki!
Moja babcia nie była silną kobietą. Chodziła bardzo ostrożnie, czasami chwiejąc się na boki. Gdy patrzyłem na nią, często bałem się, że upadnie.
Po całym dniu pracy, troszczenia się o nas wszystkich, Aleksandra siadała na starym, przywiezionym jeszcze z Wilna krześle, i zaczynała się modlić. Odmawiała różaniec. Widzę ją lekko pochyloną i szepczącą “Ojcze nasz” i zdrowaśki. Ten obraz mojej Babci wyjątkowo mocno i wyraźnie wypalił się w mojej pamięci.

Tadeusz Karmazyn Gainesville 2022

 

List do moich dzieci, czyli Gdańskie gry
Kochani: Paweł i Dorota, w tym dzisiejszym zabieganiu, znajdźcie kilka chwil na kilka moich słów, na pewne momenty w moim życiu, do których powracam i staram się zrozumieć ich znaczenie. Pozwólcie mi cofnąć się w czasie, do Gdańska lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Wojna wciąż była w nas, dookoła nas, przez lata. Ten ukryty bunkier na Biskupiej Gorce w Gdańsku przyciągał nas do zabawy w ciemnościach. Pamiętam te zastrzyki światła! Przeciskały się przez wąskie lufciki posterunków obserwacyjnych rozmieszczonych wzdłuż góry, od jej podnóża przy ulicy Na Stoku aż do samego jej szczytu. Gdzieś tam, wysoko…

Wierzcie mi, był to przebój niejednego lata. Chłopcy ze Stoku, Jedności Robotniczej, Biskupiej. To wzgórze – Monte Casino. Polacy, Amerykanie, Anglicy u stóp a Niemcy na wierzchołku. Wrzeszczeliśmy: Niemcy kaput! Niemcy kaput! Serie z karabinów maszynowych uderzały powietrze. Tra ta ta…da da da… tra ta ta… Byli ranni i zabici. I znowu żywi.
Znowu gry w podchody następnego dnia.
Dzieci wojny.

Niedzielami, dosyć często po kościele, chodziliśmy na końcowy przystanek autobusu 101, bardzo blisko Wojewódzkiej Rady Narodowej i Technikum Mechaniczno-Elektrycznego, przedwojennego Polskiego Gimnazjum. Nasza gromadka była nieliczna, może siedmiu a może i więcej chłopaków. Ustawialiśmy się w kolejce na rowerowe rundy. Jeden rower Janka dla wszystkich. Była to prawdziwa rozkosz potęgująca w nas marzenia o kołach, o jeździe, o czymś więcej, czego nie mogliśmy wtedy wypowiedzieć.
Jak można zapomnieć takie chwile? Czy to tylko zwyczajne sentymenty? Czy można to zapisać w komputerowej karcie pamięci?

Jak mogę zapomnieć kościół Św. Trójcy, tak duży jak cały świat? Zachwycał mnie ten monument modlitwy. Często śledziłem jego gotyckie wieżyczki z okien mieszkania moich rodziców. W słoneczne dni błyszczały one tak intensywnie, że czułem się oślepiony. Wyobrażałem siebie, jako ptaka z dalekich krajów: siedziałem na szczycie tego kościoła i obserwowałem ludzi w pospiechu, sapiące lokomotywy, przemęczone autobusy i zielone korony starych drzew pijące łapczywie krople deszczu. Czy mogłem przewidzieć, że kiedyś jak ptak odlecę z rodzinnego kraju?

Nie byłoby to pierwszy raz. Do Gdańska moja rodzina przyjechała z Wilna. Oczywiście nie pamiętam tej trudnej podróży towarowym pociągiem z Wilna do Gdańska. Byłem berbeciem. Wieczorami, przy ciepłym kaflowym piecu w mieszkaniu nad samym kanałem raduńskim, moja babcia Aleksandra opowiadała dużo o życiu naszej rodziny w Wilnie i niebezpiecznej podroży do nowego życia, do Gdańska. Było, czego słuchać.

O tym, jak ojcowie rodzin przesiedleńców musieli blokować drutem kolczastym wejście do wagonów żeby zabezpieczyć je przed niespodziewanymi rabunkami. O tym, jak mój ojciec Władysław i matka Janina otwierali warzywniak na ulicy Na Stoku. Warzywniak mojej mamy, Janiny Karmazynowej, stał się ulubionym miejscem, do którego wpadałem po podwórkowych zabawach, głodny, zziajany. Wtedy wymuszałem na mamie albo babci słodycze i owoce nie tylko dla siebie, ale także dla moich małych towarzyszy zabaw.

Nie trwało to długo. Na początku lat pięćdziesiątych ten sklepik, potrzebny mieszkańcom pobliskich dzielnic, został zamknięty. Rodzice zbankrutowali z powodu wysokich podatków, nie oddanych długów klientów, a przede wszystkim z powodu dwukrotnego aresztowania mojej mamy za pisanie i propagowanie wierszy patriotycznych o Polsce, o głodzie wolności. Mama przesiedziała w areszcie, w budynku Urzędu Bezpieczeństwa kilka tygodni. Potem skarżyła się na wyczerpujące ją przesłuchania i na to, że jej własne wiersze zostały zabrane. Do dzisiaj nie odzyskane.
Marzenia o wolnej Polsce nigdy nie opuściły mojej rodziny. Z tatą, mamą, i swoim rodzeństwem uczyłem się wolności z zachodnich filmów, Wolnej Europy, Głosu Ameryki w ojczystym polskim języku. Tych zakazanych wieści słuchaliśmy z zapartym tchem.
Nadszedł taki dzień: Polskę opuściłem w październiku 1981 roku z wami i waszą mamą w poszukiwaniu lepszego życia. Pamiętacie ten dzień?

Kiedy wracam do Gdańska z dalekiego kraju, witam na nowo bogatą w historie ulicę Długą pozdrawiam Motławę i Radunię, moje ulubione rzeki. Słucham ich szeptów o Gdańsku.

Dwa lata temu odwiedziłem miasto mojej młodości. Jadąc Kartuską do Śródmieścia, zauważyłem grupkę dzieci pochłoniętych elektronicznymi grami wojennymi. Coś strzelało, wybuchało, ktoś krzyczał w kieszonkowych komputerach. Wysiadłem z autobusu 168 i zacząłem spacerować ulicami dzieciństwa. Niespodziewanie, blisko nieczynnego od lat przystanku kolejowego Biskupia Góra, spotkałem swojego kolegę z tamtych lat, Jurka Lipniewicza. Okazało się, że mieszka on w tym samym miejscu co kiedyś, na ulicy Na Stoku. Jest emerytowanym lekarzem. A poznał mnie po kilku momentach zastanowienia.
Moje drogie dzieci, Pawle i Doroto, muszę wam powiedzieć, że Jurek też pamiętał nasze gdańskie gry.

Wasz tata

List został opublikowany  w Gazecie  Wyborczej w 2015 r.

O autorze wspomnień:
Tadeusz Karmazyn urodził się w 1946 r. w Wilnie. Wysiedlony z rodziną zamieszkał w Gdańsku, gdzie ukończył szkołę podstawową, I Liceum Ogólnokształcące i Politechnikę Gdańską (inżynier mechanik) oraz podyplomowy kurs wiedzy o teatrze, filmie i TV na Uniwersytecie Gdańskim. Ukończył teologię na Uniwersytecie w Hamilton (Virginia). W 1972 r. zdobył II nagrodę na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie. Jest laureatem Śpiewajmy Poezję w Olsztynie (1975, 1976) i Targów Estradowych – Czterolistna Koniczynka w Łodzi (1975). Był członkiem zespołu muzycznego Styk, z którym występował m.in. programie poezji Rafała Wojaczka z muzyką Jacka Stama „Biała róża na jej piersi”. Śpiewał również wiersze Leśmiana, Gałczyńskiego, Reynoldsa, Brzechwy. Od 1982 r. mieszka w USA, w Gainesville na Florydzie.
Jego wiersze drukowano m.in. w magazynie „Bacopa” w USA i kwartalniku artystyczno-historycznym „Neony-tożsamość” w Polsce, w “Antologii Poetów Polskich” wydanej w  2018 r. znalazło się pięć jego wierszy. Debiutował tomikiem wierszy „Powroty/Returns” w 2013 r., w 20 17 ukazał się tomik „Agape”, a w 2019 “Pasażer Codzienności”.  Tadeusz Karmazyn Jest współautorem antologii poezji twórców powiatu gdańskiego „Niebieskie neony” i antologii „Aspekty”.  “Polish Interludes” to polsko-angielskie wydanie “Powroty/Returns” wzbogacone o kilka fragmentów prozy, wydanie w języku angielskim i polskim.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Skip to content