Przedstawiamy Państwu niezwykłe wspomnienia Pani Urszuli Kiedrowskiej, która zamieszkała na Biskupiej Górce tuż przed wybuchem II wojny światowej, a wyprowadziła się stąd w latach dziewięćdziesiątych. Dziękujemy Pani Urszuli i jej rodzinie za zgodę na publikację wspomnień i zdjęć.
Wojtkowi Ostrowskiemu dziękujemy za współczesne zdjęcia kamienicy przy ul. Biskupiej 19.
Redakcja
Wspomnienia Urszuli Kiedrowskiej z d. Marschinke
Moja mama miała na imię Zofia i była Polką. Urodziła się w Kościerzynie. Ojciec, Paweł, był Niemcem, też pochodził spoza Gdańska, ale pracę znalazł tu. Na początku rodzice zamieszkali na ulicy Lastadia i tam się urodziłam w 1935 roku. Z obawy przed prześladowaniami oraz z troski o dzieci rodzice postanowili przeprowadzić się tam, gdzie nikt ich nie znał. I tak zamieszkaliśmy w kamienicy przy Biskupiej 19, pod numerem 1. Wówczas mieszkali tam w większości wykształceni, inteligentni ludzie. Bardzo dobrze ich wspominam. Gdy ja lub o rok starsza siostra chorowałyśmy, to dopytywali się o nasze zdrowie i przynosili nam cukierki. Niestety nie było w tym domu dzieci, z którymi mogłybyśmy się bawić, najczęściej więc chodziłyśmy do mieszkającej w pobliżu szkolnej koleżanki mojej siostry, do Gizeli. Miałyśmy tam wspaniałe warunki do zabawy, bo jej rodzice, Państwo Olińscy, prowadzili przy naszej ulicy (Bischofsberg 23) kawiarnię z ogrodem „Cafe Bischofshöhe”. Byli zamożni, jedyni na ulicy Biskupiej mieli samochód, bo biedni ludzie tu raczej mieszkali. Mieli też służącą, Polkę, która po wojnie wróciła w swoje strony. Gizela była bardzo kochanym dzieckiem, między nią a jej bratem była duża różnica wieku. Gdy miała urodziny, to wszystkie dzieciaki z Biskupiej zapraszała, na co dzień też dużo dzieci przychodziło do Gizeli. Bawiliśmy się w chowanego, w klasy.
„Cafe Bischofshöhe” mieściła się w bardzo dużym, pięknym, drewnianym domu, wewnątrz znajdowała się wielka sala ze stolikami, parkietem do tańca i ze sceną, a na dworze, we wspaniałym ogrodzie, można było posiedzieć przy kawie czy herbacie. Do kawiarni dochodziło się pieszo schodkami od ulicy Biskupiej lub można było dojechać samochodem pod sam dom. W czasie wojny kawiarnia była zamknięta, był w niej skład jakichś papierów. My, dzieci, bawiliśmy się wtedy tam często, na przykład w chowanego. W czasie walk o Gdańsk w 1945 roku odłamek pocisku spowodował pożar tego budynku, a ponieważ był drewniany, to spłonął całkowicie. Rodzina Olińskich najpierw zamieszkała w opuszczonych pobliskich koszarach, ale wkrótce zdecydowali, że wyjadą do Niemiec. Ich córka Gizela przyjeżdżała do Polski po wojnie kilkakrotnie, zawsze się wtedy spotykałyśmy. Bardzo ją lubiłam. Gizela po wojnie starała się odzyskać działkę, na której stała „Cafe Bischofshöhe”, bez powodzenia.
Do przedszkola chodziłam na Plac Sienny (Heumarkt), do sióstr zakonnych. Potem do szkoły podstawowej przy nieistniejącej dziś ulicy Schwarzes Meer. Obie z siostrą zaczęłyśmy do niej uczęszczać w czasie wojny. To był taki wielki dom, z dwoma wejściami – w jednej jego części uczyli się chłopcy, a w drugiej dziewczynki. Nigdy w szkole się nie kontaktowaliśmy, bo gdy my miałyśmy przerwę, to chłopcy mieli lekcje i odwrotnie.
W szkole nam bez przerwy pokazywano filmy propagandowe mówiące o tym, jak to w Rosji i w Polsce jest źle i że są to narody gorsze niż Niemcy – „Deutschland, Deutschland über alles… Niemcy, Niemcy ponad wszystko. Dzisiaj należą do nas Niemcy, a jutro cały świat…”. Przychodziłam do domu, a tato pytał, jak było w szkole, i ja mu opowiadałam o tych filmach. Ojciec wtedy mówił: „Nie wierz w to, co oni wam tam pokazują, to nieprawda. Nie jest tak, że Niemiec jest lepszy, a Rosjanin czy Polak gorszy. My jesteśmy wszyscy jednakowi”. I ja byłam zawsze tak nastawiona, że nie można mieć nienawiści do innego kraju.
Z tego okresu mam takie jedno wspomnienie. W pobliżu szkoły był sklep papierniczy. Moja mama była dosyć ostra, a ja zgubiłam ołówek i przy tym sklepie zaczęłam z tego powodu płakać, bałam się pójść do domu. Pamiętam, że jakaś pani zapytała mnie, czemu płaczę, a potem weszła ze mną do tego sklepu i mi ten ołówek kupiła.
Pamiętam też, gdy Hitler przyjechał do Gdańska i że poszliśmy oglądać jego przejazd ulicą Pohulanka. Jechał tędy wizytować osiedle domów budowanych na Chełmie (Stolzenberg) dla stoczniowców. Bardzo dużo ludzi było, nasza rodzina poszła też popatrzeć. Kazali nam stać spokojnie i zabronili rzucania kwiatów. Hitler jechał otwartym samochodem i można go było dobrze zobaczyć.
Trzeciej klasy w szkole już nie skończyłam, bo trwała wojna i zaczęli przywozić z Rosji pomarznięte wojsko niemieckie. Okazało się, że oni nie byli przygotowani na takie mrozy. Nasza szkoła stała tuż przy torach kolejowych, więc została przemianowana na szpital i do niej bezpośrednio z pociągów przenoszono żołnierzy. Ludzie mówili, że to już koniec wojny, bo widzieli, w jak strasznym stanie byli ci żołnierze, z odmrożeniami nóg, rąk…
Kamienica, w której mieszkaliśmy, była przed wojną w prywatnych rękach. Klatka schodowa była bardzo zadbana, na schodach leżała zielona wykładzina, a każdy stopień był wykończony mosiężnym progiem. Drzwi były ładne, a przy nich ozdobne dzwonki. Moja mama była w nim dozorczynią do końca wojny. My, dzieci, dostawaliśmy szmaty i musieliśmy poręcze przy schodach wycierać.
Właścicielką domu była starsza Niemka, która przychodziła raz na miesiąc i pobierała czynsz. Na strychu miała taki kantorek i tam się chodziło płacić. Na tym strychu stały też meble, było dużo lamp i żyrandoli z kryształowymi soplami. Pod koniec wojny właścicielka przestała się u nas pojawiać, a strych był otwarty. Bawiłam się tam, tłukłam kijem te piękne kryształowe żyrandole…
Pod koniec wojny większość mieszkańców mojej kamienicy powyjeżdżała, tylko sąsiadka obok trochę później. Sąsiad muzyk też został i wyjechał dopiero kilka lat po wojnie. Niemcy strasznie bali się Rosjan i uciekali przed nimi. Znajomi przychodzili do nas ciągle i mówili, że statek czy pociąg do Niemiec odchodzi, namawiali na wyjazd. Cała rodzina ojca jest w Niemczech i my też mieliśmy wyjechać. Mama się jednak nie zgodziła. Może ona się czuła bardziej Polką niż Niemką? Nam, dzieciom, było wszystko jedno. Na Biskupiej Górce było pięknie za Niemca. Krzaki były ładnie poprzycinane, to był prawdziwy park, stały ławeczki. Spacerowaliśmy tylko po Biskupiej Górce, do miasta na spacery się nie chodziło.
W czasie wojny przy ulicy Biskupiej za koszarami była fabryka tekstylna. Obok znajdowały się baraki, w których pod koniec wojny przetrzymywano jeńców, najwięcej było tam Włochów. Jak ich Niemcy przywieźli, to parę dni ich prowadzali pod bronią do miasta na roboty, ale po jakimś czasie to oni chodzili już sami, bez obstawy. Zimą często zjeżdżaliśmy na sankach ulicą Biskupią, a gdy więźniowie wracali z pracy, to ciągnęli nas do góry na tych sankach i było przy tym dużo śmiechu. Nieraz z nami zjeżdżali z górki z powrotem.
Oprócz ulicy Biskupiej zjeżdżaliśmy na sankach trasą koło kościoła Chrystusa Króla, aż na plac Zebrań Ludowych (Olivaer Thor). Ruch był wtedy niewielki, bo samochodów prawie nie było, więc mogliśmy jeździć ulicami.
Biskupia przed budową schroniska młodzieżowego była węższa, a przed domami były ozdobne metalowe płotki i rosły kwiaty. Chodniki też były węższe. Gdy zaczęli budować ten cały Hitlerjugend, to nie mogli się tymi samochodami zmieścić na tak wąskiej ulicy i zlikwidowali nam te ogródki z kwiatami.
Pamiętam, że młodzież musiała należeć do Hitlerjugend. Ja byłam za mała, ale siostrę mama usprawiedliwiała, mówiąc że jest chora, i udało się ją z tego zwolnić. W schronisku młodzieżowym na Biskupiej ćwiczyli tych chłopaków. Z naszej ulicy też tam byli. Pod koniec wojny prowadzili ich ulicą Biskupią, szli w krótkich spodenkach, ludzie stali wzdłuż ulicy, płakali i mówili, że jak Hitler bierze już dzieci, to wojna jest przegrana. To byli chłopcy niewiele starsi ode mnie, z którymi bawiliśmy się na ulicy.
***
Po wojnie to najpierw nas Rosjanie wyrzucili. Kazali nam wyjść z domów, bo oni całą tę górę zajęli – ich komendantura tu zamieszkała. Mój tata był z nami, ze względu na inwalidztwo nie poszedł na wojnę. Plecaki mieliśmy przygotowane, bo stale się do piwnicy schodziło z nimi w czasie nalotów. Mama dodatkowo wzięła powłoczkę z łóżka i powkładała zapasy żywnościowe. I tak razem rodzice ją nieśli. Mama zdecydowała, że pójdziemy na wioskę, bo tam łatwiej znajdziemy coś do jedzenia, tu już nie było nic. Szliśmy do góry ulicą Kartuską (Karthäuser Strasse) koło kościoła Świętego Franciszka zatrzymali nas Rosjanie. A tata miał dobre skórzane buty i chociaż były ortopedyczne (nie miał jednego palca), to mu je zabrali i dali stare. Potem nas puścili. Poszliśmy dalej i znowu nas Rosjanie zatrzymali. I wtedy już ojca nam zabrali. Kazali mu odejść na bok, a nam iść dalej. Tata rzucił nam swój plecak pod nogi ze słowami: „Nie będzie mi już niepotrzebny”. Poszłyśmy dalej, mama sama ciągnęła po chodniku tę powłoczkę z żywnością, a my obie plecak ojca. Na wysokości cmentarza łostowickiego znowu nas Rosjanie zatrzymali i kazali pójść na pobliską górę. A tam już było pełno ludzi. Pierwszej nocy zobaczyliśmy, że Gdańsk się pali. Tego wieczora Rosjanie przyszli i wybierali młode dziewczyny. Miałam 9 lat i myślałam, że zabierają je, żeby im posprzątały albo gotowały. Ale jak wracały, to ich matki je obejmowały i wszyscy płakali. Ja tego do końca życia nie zapomnę. I wtedy dopiero się okazało, co oni z tymi dziewczynami zrobili. No a potem to dużo dzieci się rodziło, a kobiety często jasno mówiły: „To moje dziecko, ale z Rosjaninem”.
Na tym wzgórzu siedziałyśmy pod gołym niebem przez trzy dni. Nie było możliwości ugotowania czegokolwiek, umycia się, nie było wody do picia, padały deszcze, było zimno. Nasza mama przykrywała nas swoim płaszczem, a sama mokła i marzła. Bardzo się przeziębiła. I wtedy zdecydowała, że wracamy. Jeszcze w mieście trwały walki. Gdy przyszłyśmy na ulicę Biskupią, w oknie naszego mieszkania zobaczyłyśmy zbitą szybę, a w niej głowę jakiegoś Rosjanina, właśnie coś mówił. Nie mogłyśmy więc tam wrócić. Z pobliskiego budynku numer 17 wyszedł jakiś mężczyzna i powiedział do mamy: „Czy pani zwariowała? Niebezpiecznie tak tułać się z dziećmi, chodźcie do nas”. W tym mieszkaniu już było pełno ludzi – matki z dziećmi i starsze osoby. Spaliśmy na podłodze. Odwiedzali nas tam w nocy Rosjanie. Wtedy wołaliśmy komendanta, który mieszkał w pobliżu. Aż przykro mówić, co oni robili. To było straszne, te kobiety biedne były. Moja mama też jeszcze młoda była, przed czterdziestką. One zakładały na głowę chustki, tak żeby wyglądać na starsze i nieatrakcyjne. Pamiętam, jak raz w nocy przyszedł Rosjanin, bo to było obok mnie. Przy mnie leżały moja siostra, mama i jakaś pani. To ten Rosjanin opuścił spodnie i przy wszystkich już kładł się na tę kobietę, ale ktoś otworzył okno i zaczął wołać komendanta. Ten Rosjanin uciekł, podtrzymując spodnie rękoma, nawet ich nie podciągnął. Komendant przyszedł zaraz i powiedział, żeby go za każdym razem wołać, jeżeli to się powtórzy. Powiedział, że żołnierze mieli pozwolenia na takie zachowania przez pierwsze dni, ale teraz to już nie. I on zawsze przychodził, gdy go wołaliśmy. Nikt z nas nie znał języka rosyjskiego, ale ten komendant mówił po niemiecku.
Ci pierwsi Rosjanie, którzy weszli do Gdańska, mieli takie skośne oczy i zawsze chcieli zegarków. Gdy tylko wchodzili, to ojciec, który nie palił, dawał im papierosy. Cieszyli się, ale jeszcze pytali: „Uhr, Uhr?”. Mieliśmy taki zegarek-zabawkę, uszkodzony, bez wskazówek, to kiedyś taki jeden też go wziął – przyłożył do ucha i zabrał. Ja nosiłam poukrywane w spodenkach dresowych nasze zegarki i obrączki. Trochę się bałam, bo czasem nas sprawdzali, ale nigdy ich nie znaleźli.
W tym mieszkaniu pod numerem 17 głównie spałyśmy i to na podłodze. Byłyśmy tam jakiś czas, około 3 tygodni, aż Rosjanie wyprowadzili się z naszego mieszkania i mogłyśmy do niego wrócić.
Zaczął się głód. Ciągle chodziliśmy po gruzowiskach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Pamiętam, że gdy schronisko młodzieżowe opustoszało, to każdy mógł tam chodzić, bo nikt go nie pilnował. Ja też chodziłam w poszukiwaniu jedzenia. Odkryliśmy tam zapas chleba. Nosiliśmy ten chleb na skróty po stoku góry, żeby nas nikt nie widział.
Często chodziłyśmy z mamą i innymi kobietami na drogę idącą na Orunię, bo tam Rosjanie prowadzili Niemców i oni na furmankach mieli sporo jedzenia. Kobiety prosiły ich o żywność i ją dostawały. Kiedyś poprosiły, żeby zabili konia. No i tak się stało. Te kobiety się na niego rzuciły, tak że konia nie było widać. Każda wycinała jakąś część. Na poszukiwania żywności chodziło się z nożem i 2–3 słoikami. Później już sami Rosjanie zabijali konie, dzielili je i rozdawali. Trzeba było w kolejce stanąć. Kiedyś, siedząc przy tej drodze, zauważyłyśmy, że Rosjanie pędzą stale tych samych Niemców. Ludzie się ich o to pytają, a oni: „Nas jest tylko garstka tych, co złapali. Oni nas pędzą w kółko, żeby pokazać, jak dużo Niemców złapali”. Później przestali chodzić, może ich gdzieś wywieźli?
Mama chodziła też do spichlerza, w którym po pożarze był spalony cukier. Rąbała go, a potem w domu topiła i był z tego syrop. Cukier był brązowy i trochę gorzki, bo spalony.
Chodziłyśmy też do Nowego Portu, gdzie wcześniej była fabryka margaryny, i tam w rowach, na kałużach, w koleinach był tłuszcz. Zbierałyśmy go kubeczkiem w słoiki i potem mama używała go do smażenia. Dużo ludzi robiło to samo.
Poza tym chodziliśmy jeszcze po ogórki w okolice fortów. Rosjanie wystawiali duże otwarte blaszane puszki i każdy rękoma te ogórki wyjmował. Ja też poszłam z mamą, włożyłam rękę, ktoś puszkę pociągnął i ostry kant rozciął mi głęboko ciało. Krew mi leciała, ale zakrwawione ogórki trzymałam. Potem poszłam z mamą na pogotowie. Rosjanie śmieli się, gdy kobiety tak tymi puszkami szarpały. My więcej tam już nie poszłyśmy.
Rosjanie nie wszyscy byli źli, byli i dobrzy. Raz poszłyśmy z mamą do spichrzów. Siedział tam Rosjanin, więc mama się bała i wysłała najpierw nas. Powiedziała: „Zapytajcie, może ma coś do jedzenia”. Ten człowiek zaprosił nas wszystkie, wytarł stół i ławkę, na której siedział, i dał każdej po talerzu zupy, kapuśniaku. Uśmiechał się, gdy jadłyśmy, a na drogę dał nam słoik kapusty kiszonej.
Nie tylko brakowało jedzenia, ale też wody. Człowiek nie miał się w czym umyć. Miałyśmy z siostrą długie warkocze, ale dostałyśmy wszy i trzeba było włosy obciąć. Mama chodziła po wodę na ul. Ogarną, gdzie za Niemca była straż pożarna, bo tam jeszcze była czysta woda. Część ludzi na Biskupiej Górce czerpała wodę z Raduni, a w niej leżały trupy koni i ludzi. I przyszedł tyfus. Ludzie umierali jak muchy. Rano, jak się wstało i podeszło do okna, to procesja szła z tymi trupami. Ciała zmarłych nocą niesiono na deskach, przykryte tylko jakimiś prześcieradłami. Znosili je w dół Biskupiej, nie wiem co się dalej z nimi działo. Ludzie mówili, że zwłok jest tyle, że nawet okopy się wykorzystuje do chowania ludzi. Pamiętam, że po zakończeniu działań wojennych przy okopach znajdujących się na wale przy domach Biskupia15 i 13 bardzo długo leżały zwłoki niemieckiego żołnierza. Zniknęły, gdy zasypano okopy. Gdańsk to jest jeden wielki cmentarz.
Moja mama umiała po polsku, więc zebrała 3–4 kobiety i z nimi jeździła na pobliskie wsie po jedzenie. Szukały opuszczonych przez Niemców gospodarstw i wybierały z kopców ziemniaki. Mama brała na te wyprawy wózek ręczny z piwnicy. Dobrze pamiętam, jak kiedyś przywiozły dużo kartofli i buraków, oj, to był luksus! Mną i siostrą oraz dziećmi tych kobiet w tym czasie opiekowała się jedna z sąsiadek, Niemka. Dobra kobieta była. Kiedyś byłyśmy u niej, a tam jakiś mężczyzna leżał w łóżku, nie znałyśmy go. Mówimy jej, że on chyba nie żyje. A ona, że śpi. Czekamy, co będzie dalej. Po jakimś czasie znowu mówimy, że on chyba nie żyje. W końcu sąsiadka się nim zainteresowała i okazało się, że rzeczywiście nie żył. Nie wiem, kto to był, może też obcy człowiek, bo ludzie się wtedy grupowali w mieszkaniach, bali się. Najpierw bali się Rosjan, a później złodziei. Straszne kradzieże się zaczęły. W czasie wojny tego nie było, kradzieże zaczęły się po wojnie.
Niemcy opuszczali swoje mieszkania i nasz dom był wtedy praktycznie niezamieszkany. Po wojnie Gizela mi opowiadała, że gdy jej rodzina wyjeżdżała do Niemiec, to na peronie w dużej grupie wyjeżdżających Niemców była też nasza sąsiadka, samotna osoba. Gdy nadjechał pociąg, to ona rzuciła się pod koła i zginęła. To była starsza panna, ale była bardzo fajna, bardzo ją lubiłam. Musiała strasznie to przeżywać.
Przychodzili różni ludzie do naszego mieszkania, w kilku albo nawet pojedynczo, zabierali, co im się podobało, i wychodzili. Myśmy stali cicho, bo się baliśmy i chcieliśmy, żeby chociaż nam dali spokój. Pamiętam, że na ścianie wisiała mandolina, bo tato kiedyś na niej grywał. Jakiś Rosjanin wszedł kiedyś do nas, wziął ją i wyszedł. Bardzo mi było żal, bo to była pamiątka po ojcu. Mama zaczęła więc chować rzeczy, wynosiła do piwnicy, tak że w szafie nie było już nic do zabrania.
Zaczęli tu przyjeżdżać różni Polacy i kradli meble, bo były ładne, eleganckie, często rzeźbione, w wielu mieszkaniach były pianina albo fortepiany.
Potem zaczęli przyjeżdżać Polacy i zajmować mieszkania. Pochodzili głównie z centralnej Polski, wielu ze spalonej Warszawy. Wyzywali nas od „Szwabów”, od „Niemców”, nie mogłyśmy wyjść na dwór. Uciekałam do domu i pytałam: „Mamo, kim ja w końcu jestem? Niemką czy Polką?”.
Czasem po parę mieszkań zajmowali i potem chyba odsprzedawali je, zarabiając na tym. Mama broniła naszych mebli, pokazywała dokumenty, że to jej mieszkanie.
W tym okresie zdarzały się samobójstwa. W domu naprzeciwko, przy ul. Biskupiej 28 powiesiła się kobieta, bo nie miała czym nakarmić swoich dzieci. Nosiłam potem jej osieroconym synkom chleb, na szczęście wkrótce wrócił z wojny ich ojciec, wyjechali do Niemiec. Pod numerem 18 powiesiły się trzy osoby. Zwłoki tych ludzi zostały po prostu wyrzucone na podwórko. Za tym domem był rów, do którego ściekała woda, i tam te ciała leżały bardzo długo. Pamiętam ich: to była kobieta i dwóch mężczyzn. Mieliśmy przy tym domu podwórko i obok tych leżących ciał biegaliśmy na skróty do naszej koleżanki Gizeli. Gdy zaczęło się robić ciepło, to ludzie z tego domu wykopali na podwórku obok domu dziurę i wrzucili najpierw mężczyzn, a potem kobietę, zasypali ziemią, wyrównali i śladu nie ma.
Nieco później na Biskupią Górkę zaczęli przybywać Polacy ze wschodu, z Wilna. To byli już zupełnie inni ludzie. Przyjeżdżali z kozami, krowami. Dla nas, dzieci, te kozy to była atrakcja. Oni mieli dużo dzieci, byli gorzej ubrani, kobiety w chustkach na głowach, na nogach walonki. Tu nie było już prawie wolnych mieszkań, więc mieszkali w koszarach. To byli bardzo dobrzy ludzie, ani nie kradli, ani nas nie wyzywali, raczej nas bronili. My z siostrą nie znałyśmy języka polskiego, więc się nie odzywałyśmy. „– A dlaczego te dziewczyny nic nie mówią? – Dajcie im spokój, to są moje siostry” – tak nas bronili.
***
W czasie wojny mój tato pracował na Trojanie (Troyl), przy kolei. Tam pracowali też Polacy, młode chłopaki. przywiezieni „na roboty”, bo Niemcy byli na wojnie i brakowało rąk do pracy. Tato brał dla nich z domu kanapki i mówił, że te chłopaki są ciągle głodne. Dużo w domu na ten temat się nie mówiło. Po wojnie oni przyszli do nas, pytali o ojca, to dopiero się dowiedzieliśmy, co to za chłopcy. My nie wiedziałyśmy, gdzie jest ojciec, a oni powiedzieli: „Gdzie on by nie był, to my go sprowadzimy z powrotem”. Pytali też, jak my tu żyjemy, i mama powiedziała, że tak strasznie kradną i że wszystko nam zabierają. Okazało się, że teraz ci chłopcy pracują w Milicji Obywatelskiej i dali nam kartkę z napisem, po rosyjsku i po polsku: „Mieszkanie zajęte przez funkcjonariuszy komendy Milicji Obywatelskiej m. Gdańska”, pod tym pieczęć i podpis. Od momentu naklejenia tej kartki na drzwi to już był z kradzieżami spokój. A jak przyszedł list od ojca, to mama poszła na milicję do tych chłopaków i oni dali nam bilet i zezwolenie na wyjazd dla 4 osób do miejscowości, w której przebywał tato. Nie pamiętam, co to za miejsce, ale to była Polska. Pojechałyśmy tam i stamtąd ojca wykradłyśmy.
Ojciec pracował przymusowo w gospodarstwie jakiegoś Polaka. Na tej wsi był odcięty od wszelkiej informacji, nie wiedział też, co się z nami dzieje. Mama zapytała jego gospodarza, czy możemy zanocować z ojcem i pojechać dopiero następnego dnia. On się zgodził. Mama obudziła mnie i siostrę raniutko i kazała nam uciekać z tego gospodarstwa, ona z ojcem pobiegła chwilę potem.
Ojciec opowiedział nam swoje losy od rozstania. Rosjanie zgromadzili złapanych mężczyzn, było ich bardzo dużo. Kazali wystąpić tym, którzy są chorzy. Ojciec był poważnie chory, miał astmę oskrzelową. Nikt nie występował, więc pierwszy zdecydował się on. Wtedy wystąpiło jeszcze kilku mężczyzn. Niektórzy byli w bardzo złym stanie, prawie chodzić nie mogli, inni im pomagali. Ojciec był przekonany, że gdy go wywiozą do Rosji, to i tak tego nie przeżyje. W plecaku, który oddał mamie, były jego lekarstwa, więc pomyślał: „Niech mi tu już lepiej dadzą kulę w łeb i będzie koniec”. Wszystkich chorych zapakowali na samochód ciężarowy i pojechali w miejsce, gdzie były tylko same pola, żadnych zabudowań, pustka. Kazali im wyjść z samochodu. Ludzie byli przekonani, że teraz ich zabiją. Stoją i czekają. Rosjanie odeszli kawałek dalej, naradzają się, potem jeden przyszedł i powiedział, że mają sobie pójść, gdzie chcą. To poszli – szli szosą i tym razem to Polacy ich złapali i zabrali do domu, gdzie przychodzili okoliczni gospodarze i wybierali sobie robotników. Mój tato był złotą rączką i miał dobrze u tego Polaka, bo wiele rzeczy w tym gospodarstwie mu naprawił. Ojciec spał w malutkim pokoiku, w którym gospodarz trzymał zapasy, między innymi cukier. Tata opowiadał, że miał pilnować, żeby jego liczne dzieci nie wyjadały tego cukru, ale zawsze udawał, że śpi, gdy przychodziły po kolei w nocy. „Niech się najedzą tego cukru te biedne dzieci” – myślał.
Po powrocie ojciec źle się tu czuł. Do śmierci nie nauczył się dobrze polskiego, tylko na tyle, żeby porozumieć się z wnukami. „Gdzieś ty był, ja ciebie dawno nie widział” – mówił na przykład. Po wojnie chłopaki, o których wcześniej mówiłam, znaleźli mu pracę w milicyjnych warsztatach samochodowych, ale że on na samochodach się zbyt dobrze nie znał, to wrócił na Trojan. Był ślusarzem.
***
Po wojnie mama zapisała nas do szkoły na Lastadii. Po pierwszym dniu powiedziałam, że więcej do tej szkoły nie pójdę, i nie poszłam. Byłam przyzwyczajona do innego porządku w szkole. Za Niemca, gdy był dzwonek na przerwę, to stawało się obok ławki i czekało na swoją kolej, bo wychodziło się parami, rząd za rzędem, aż na podwórko. Gdy był dzwonek na lekcję, to z kolei każda klasa miała swoje miejsce i trzeba było też ustawić się parami, i tak się szło do klasy. Nikt tam po schodach, po korytarzach nie biegał, tylko szedł spokojnie. A tu, jak był dzwonek na przerwę czy koniec lekcji, to wszyscy wybiegali na hura, po ławkach to wszystko skakało, a ja siedziałam i czekałam, aż wszyscy wyjdą. Mama zapisała mnie więc do szkoły znajdującej się przy ulicy Wałowej. Tam wcześniej było biuro, siedzieliśmy przy takich biurowych stołach. Nauczycielka nie umiała po niemiecku, my nie rozumieliśmy po polsku i jedna dziewczynka tłumaczyła nam, co mówi ta nauczycielka, a jej, co mówimy my.
Wkrótce wszystkich tych, co nie umieli po polsku, przenieśli do szkoły na Osiek. Na Osieku było już inaczej, bo były same gdańszczanki, skończyłam tu siedem klas. Potem poszłam do handlówki. W końcu człowiek się do tego przyzwyczaił.
Pamiętam, że w czasie wojny na ulicy Na Stoku (Grenadiergasse) był duży i piękny cmentarz, ogrodzony wysokim murem. Nagrobki to były takie małe domki. Pięknie były dekorowane. Trumny były ułożone jedna na drugiej, miały uchwyty. Wiem, bo po wojnie pootwierane były te grobowce i myśmy tam zaglądali, wówczas trumny były pootwierane, kości wyrzucone, ludzie chyba złota szukali. Moje dzieci chodziły do tej szkoły, którą zbudowano na terenie tego cmentarza. Moja młodsza córka opowiadała, że kilka razy zamiast wychowania fizycznego dzieci kości zbierały. To był 1964 rok. Te kości na wierzchu leżały. Taką to przerwę mieli. Dla nas to było straszne, nie mogliśmy zrozumieć, jak można tak tymi szczątkami poniewierać, bo leżały porozrzucane po całym placu.
***
Mój tata był ewangelikiem, ale przeszedł na katolicyzm, by wziąć ślub z mamą. Mimo to nieraz chodził do pobliskiego kościoła pomennonickiego na msze.
Ojciec zmarł w 1962 roku. Miał astmę oskrzelową, dostał zapalenia płuc i nie było ratunku. Był bardzo dobrym człowiekiem, nikomu krzywdy nie zrobił. Dla mojego ojca bym wszystko zrobiła, odszedł za wcześnie. Bardzo mi pomagał, na przykład w opiece nad dziećmi.
Mama przeżyła tatę o 30 lat, zmarła na zawał. To był już trzeci zawał, ale nikt o dwóch poprzednich nie wiedział, bo mama nigdy nie chorowała ani nie skarżyła się na dolegliwości.
Gdy mój ojciec zmarł, to mieszkałam już w lokalu numer 8 w tej samej kamienicy, jako sublokatorka. Trzy starsze Polki tam żyły i gdy jedna z nich zmarła, to przeprowadziłam się do nich z mężem i z dziećmi, bo nasze mieszkanie było za małe.
Dziś mieszkam na Starym Mieście, ale często wracam wspomnieniami na Biskupią Górkę. I śni mi się. Mieszkałam tam 57 lat, nadal mieszkają tam moi bliscy.
Opowieść zapisała Krystyna Ejsmont
marzec 2014
***
Komentarz do “Urodzona w Wolnym Mieście Gdańsku”
Pani Olińska mogła spróbować odkupić teren na którym stała ich kawiarnia, My go kupiliśmy tzn, moi rodzice od Państwa Bychowskich a było to ok. 1971 roku. Państwo Bychowscy wyjeżdżali całą rodziną na stałe do RFN i odsprzedali nam tą działkę / ogródek. Zajmowali oni mieszkanie na II piętrze w kamienicy, która stoi vis a vis sklepu spożywczego dawniej zwanego Spółdzielnią. Pani Bychowska pomagała moim rodzicom w sklepie jaki prowadziliśmy na Biskupiej 29, przed nami prowadził go Pan Etmanski, przejeliśmy ten sklep w 1970 r. Wychowałem się w nim, można by rzec.
Wróćmy do ogrodu na którym stała kawiarnia Państwa Olinskich.
Ogród ten jawił mi się, wówczas małemu chłopcu, niczym kraina z bajki, ogród był bardzo zadbany, mimo, że było na nim 200 kur trzymanych za siatką, ich terenem był ogrodzony plac w rogu ogrodu plus mieszkanko czyli kurnik, znajdowały się w części ogrodu najbliższej wieży milicyjnej, i świnki były, w małym bunkierku trzymane. Z czasem postawiliśmy w ogrodzie altanę, którą strawił pożar ok. 1977 roku.
W całym ogrodzie widać było fragmenty, pozostałości po dawnej kawiarni, różnorodne barierki, nieczynne lampy, donice i inne elementy wykonane z betonu oraz ścieżki / chodniki a jeden z nich biegł ku płotu, który oddzielał nasz ogród od terenu milicji i tam kończył bieg wraz z kilkoma schodkami prowadzącymi nie wiadomo po co w kierunku skarpy, jakby chciały kawiarnianych gości wyprowadzić w pole :p
Z samego budynku pozostał tylko fundament z betonową podłogą, stojąc twarzą do niego po prawej stronie miałem grządki z różnymi warzywami aż pod płot w tych własnie grządkach znajdowaliśmy bardzo dużo przeróżnych przedmiotów kuchennych, zwłaszcza łyżek, widelcy i noży, ale nie tylko, były i np. naręczne zegarki, niestety wszystkie w fatalnym stanie.
W odwrotnym kierunku znajdowały się krzewy z agrestem, porzeczkami i w samym kącie, przy płocie od strony ulicy, którą jakiś czas temu rozebrano – stała grusza.
Wody nie było w ogródku, ktoś prze nami wkopał beczkę w zbocze, które poprzez uliczkę sąsiadowało z naszym ogródkiem i stamtąd czerpaliśmy deszczówkę.
Długo by pisać, w każdym bądź razie cieszę się, że dowiedziałem się czegoś konkretnego o tym miejscu bo przeszłość w tej materii ogarniała ciemność, jedynie co wiedziałem w tamtych czasach to to, że znajdowała się tam jakaś kawiarnia, restauracja i , że niby w ostatnim dniu wyzwalania Gdańska spadła na nią bomba…:-)