Klub „Gedania”, jej trener Ferdynand Fritsch i rodzina Majewskich we wspomnieniach Jolanty Sikorowskiej
W latach 1947–1958 przy ulicy Biskupiej 29 m. 6 mieszkała rodzina Ferdynanda i Elżbiety Fritschów z trójką dzieci: Urszulą, Janem i Krystyną.
Historia tej rodziny zaczęła się dużo wcześniej w Wolnym Mieście Gdańsku. Ferdynand był Austriakiem, trenerem piłki nożnej. Urodził się 7 lipca 1898 r. we Wiedniu. Jego rodzicami byli Barbara i Ferdynand. Miał trzy siostry i brata. Do 1922 r. grał w klubach austriackich. W czasie rozgrywek w Rumunii doznał kontuzji kolana. Tam został zoperowany. Pozostał w Rumunii jako trener, pierwotnie klubowy, a następnie reprezentacji Rumunii. W związku z napiętą sytuacją polityczną, po wygaśnięciu kontraktu, nie wrócił już do Austrii. W tym czasie propozycję złożył mu Klub Sportowy „Gedania” z Wolnego Miasta Gdańska i tu przyjechał w marcu 1938 r.
.
Elżbieta Majewska była jedną z dziesięciorga dzieci państwa Pauliny i Jana Majewskich, rodziny wielce zasłużonej w krzewieniu polskości na terenie WMG. Babcia Paulina, mama Elżbiety, zmarła w 1927 r. W tym samym roku zmarły dwie ich najmłodsze córeczki. Mimo takiej traumy, dziadek nie stracił ducha walki.
Był kupcem, właścicielem 2 domów przy Oberstrasse 95 (dzisiejsza ul. Malczewskiego), restauracji z salą taneczną, sklepu kolonialnego i sporego ogrodu. To były miejsca szerzenia patriotyzmu, podnoszenia na duchu wątpiących, wzmacniania więzi narodowych nie tylko w rodzinie, ale wśród Polaków w WMG. Restauracja udostępniana była organizacjom polskim w WMG, a część ogrodu Towarzystwu Gimnastycznemu „Sokół” – na ćwiczenia, oczywiście gratisowo. W robotniczej niezamożnej dzielnicy, jaką były wówczas Siedlce, restauracja, sklep i ogród państwa Majewskich stanowiły enklawę polskości. Korzystając z życzliwości właścicieli, Polonia mogła swobodnie zbierać się, odbywać próby chóru „Harmonia”, dyskutować, uprawiać ćwiczenia gimnastyczne i oczywiście śpiewać. Śpiew towarzyszył im przy różnych okazjach – uroczystościach rodzinnych, religijnych, państwowych, majówkach itp. Częstymi gośćmi tego domu byli między innymi ks. Franciszek Rogaczewski i ks. Władysław Szymański. Wszystkie dzieci Majewskich zrzeszone były w różnego rodzaju organizacjach społecznych.
Najstarszy syn Jerzy był jednym z pierwszych spośród siedmiorga maturzystów Gimnazjum Polskiego, po ukończeniu którego wstąpił do Seminarium Duchownego w Pelplinie. Jako ksiądz znany był z ostrych kazań, w których nie bał się potępiać wybryków nazistów. Nie stronił od pracy społecznej. Jako wikary w kościele pw. Gwiazdy Morza w Sopocie był opiekunem drużyn harcerskich w Sopocie. Zginął w KL Dachau w 1942 r.
Syn Alfons, właściciel kantyny w koszarach w Nowym Porcie i dostawca żywności dla załogi na Westerplatte, został zamordowany na początku września 1939 r. w Rębiechowie.
Syn Franciszek, lotnik aeroklubu w Rumi, pracował w ekspedycji kolejowej. Zginął w KL Auschwitz w 1942 r.
Syn Bernard uczestniczył w obronie Poczty Polskiej w Gdańsku, został rozstrzelany 5 października 1939 r. na Zaspie.
Syn Kazimierz przez pięć lat był więźniem obozu Stutthof.
Senior rodu Jan Majewski zginął w KL Sachsenhausen w 1945 r.
Najmłodsze córki: Katarzyna (moja mama), urodzona. 5 listopada 1920 r., zmarła 10 września 1997 r. i Elżbieta, urodzona 23 sierpnia 1918 r., zmarła 8 maja 1997 r., również uczęszczały do Gimnazjum Polskiego Macierzy Szkolnej. Kolegą klasowym Elżbiety był Brunon Zwarra, a dziejowe wydarzenia, bardzo ich do siebie zbliżyły. Przyjaźń zawarta w WMG, gdzie Brunon Zwarra grał w Klubie „Gedania” w piłkę nożną, a trenerem był Ferdynand Fritsch, przetrwała długie lata. Państwo Fritschowie po wojnie bywali gośćmi państwa Zwarrów w mieszkaniu we Wrzeszczu. Natomiast siostra Elżbiety, Katarzyna z mężem Nikodemem Szymańskim, byli częstszymi gośćmi państwa Zwarrów w Oliwie z tej racji, że tam mieszkali. Państwo Zwarrowie bardzo pomogli im w otrzymaniu większego mieszkania w Oliwie i tak rozwijała się ich jeszcze przedwojenna przyjaźń. Pamiętam, że ilekroć szłam z rodzicami na takie spotkania, pan Brunon przypominał mi: „Twój wujek Mieczysław Szymański, a brat Twojego taty, gdy oboje byliśmy więźniami obozu Stutthof, dzielił się ze mną chlebem, gdy byłem głodny”. Gdy byłam mała, nie bardzo rozumiałam sens tych słów, chociaż w moim rodzinnym domu chleb był bardzo szanowany. Każdy bochenek żegnany był znakiem krzyża. Rodzice na Syberii zaznali wielkiego głodu i teraz rozumiem ich zachowania.
W Klubie „Gedania” Elżbieta była członkinią Wydziału Kobiet, lekkoatletką. Katarzyna trenowała tenis ziemny. Ferdynand Fritsch w KS „Gedania” poznał obie siostry i… to Elżbieta odwzajemniła jego uczucia. Przyznać muszę, że dziadek nie od razu przekonany był do swego przyszłego zięcia. Tak zachowują się ojcowie, gdy okazuje się, że ich małe córeczki stają się kobietami.
Sytuacja polityczna w WMG pogarszała się z dnia na dzień i państwo Fritschowie w sierpniu 1939 r. postanowili opuścić Gdańsk. Wyjechali do Szwajcarii. Tam wujek Fery zaczął trenować zawodników Young Boys Berno, tam przyszła na świat ich córeczka Urszula. W 1942 r. państwo Fritschowie wyjechali do Niemiec. W Szczecinie rodzina powiększyła się o kolejne dziecko, tym razem o syna Jana. Kolejne miejsca pobytu rodziny są związane z karierą zawodową wujka. Był Garz nad Odrą, gdzie przebywali do 1945 r. i gdzie urodziła się kolejna córeczka Krystyna. Stąd wyjechali do Austrii, ojczyzny wujka Ferego. Austria w tym czasie pozostawała pod okupacją sowiecką. Tam wujek był krótko trenerem drużyny Rosjan – Hofburg.
Nie opuszczała ich jednak myśl o powrocie do ukochanego miasta, jakim zarówno dla Polaków, jak i innych nacji (byłych obywateli WMG), był Gdańsk. W 1947 r. powrócili do Gdańska. Zamieszkali przy ul. Biskupiej 29 m. 6.
Ferdynand podjął pracę trenera piłki nożnej w ówczesnym zdziesiątkowanym wojną Klubie „Gedania”. Od 1950 do 1953 r. trenował w Klubie Sportowym „Kolejarz Gdynia” (obecnie “Arka”). W 1953 r. został pierwszym trenerem „Lechii Gdańsk”. Powoli do Gdańska powracali jego przedwojenni obywatele. To co zastali, przekroczyło ich wyobrażenia o mieście, które nie tak dawno opuścili. Członkowie rodzin zaczęli poszukiwania swoich bliskich. W przypadku rodziny Majewskich, punktem kontaktowym był dom przy ul. Malczewskiego. W tym samym czasie powróciła ze swej niewiarygodnej tułaczki siostra Elżbiety – Katarzyna z mężem Nikodemem Szymańskim i synem. Los potraktował ich bardzo srogo. W pierwszych dniach wojny trafili do Wilna, gdzie 14 czerwca 1941 r. zostali aresztowani przez NKWD i deportowani na Syberię. Do docelowego miejsca swojego zesłania, Barnauł nad rzeką Ob w Ałtajskim Kraju, dotarli 1 lipca1941 r. Powrócili z tej „nieludzkiej ziemi” z Armią Andersa przez Kazachstan, Persję, Irak, Palestynę, Cypr, Egipt, Włochy, Szwajcarię, Francję do Wielkiej Brytanii, skąd przyjechali do Gdańska 6 września 1947 r. Odnaleźli się również brat Kazimierz i siostra Jadwiga. Wszystkich ich powitała okrutna rzeczywistość. Dopiero wtedy dowiedzieli się o wojennych losach swojej rodziny. Sami dzielili los powracających do Gdańska Polaków z WMG. Stali się ludźmi bez tożsamości, bez praw, narażani codziennie na różnego rodzaju szykany i znieważanie. Wolne Miasto Gdańsk stało się dla nich już tylko legendą, rajem utraconym, chociaż nie dla wszystkich był on wcześniej łaskawy, mimo swego bogactwa.
Budynek przy Biskupiej 29, gdzie zamieszkali państwo Fritschowie, był jednym z piękniejszych na tej ulicy. Posiadał, pamiętające dni świetności, rzeźbione drzwi wejściowe z misternie giętą kratą i witrażowymi szkłami. Sień wyłożona była mozaiką, a na piętro prowadziły kręte, dość wąskie schody. W suterenie budynku mieściły się magiel i sklep warzywniczy. Właścicielem był „Wąchal”, nazywany tak z racji okazałych wąsów. Nie znałam ani imienia, ani nazwiska tego pana. Mieszkanie państwa Fritschów było dość komfortowe – trzy pokoje w amfiladzie, w tym jeden pokój z wykuszem, spora kuchnia, długi przedpokój i toaleta. Z racji swego metrażu oraz dzięki gościnności jego właścicieli, często tam bywaliśmy. Gośćmi tego mieszkania była nie tylko rodzina. Zawsze znalazło się miejsce dla wielu zaprzyjaźnionych nowych sąsiadów, którzy trafili do Gdańska z Wilna czy Lwowa, dla byłych członków przedwojennego, ale i już powojennego Klubu „Gedania”, między innymi państwa Kunegundy i Brunona Zwarrów. Z perspektywy dziecka, był to wielki kocioł, a czasem wielojęzyczna wieża Babel. Atmosfera tych spotkań była zawsze radosna i ciepła. Rodzeństwo bardzo ekspresyjnie wyrażało swoją radość z faktu, że przeżyło wojenną zawieruchę i że mogą cieszyć się życiem. Śpiewano – wujek Fery potrafił jodłować i robił to wprost profesjonalnie. Na hasło: – do hymnu!, wszyscy śpiewali trochę żartobliwą piosenkę o KS „Gedania”, a brzmiała ona tak:
Piłka nożna to jest bardzo ładny sport, więc go używać trzeba (2 razy),
dlatego my w Wolnym Mieście Gdańsk (2 razy ),
założyliśmy KS Gedania (2 razy),
zwycięży Orzeł Biały,
zwycięży nasza brać,
zwycięży KS Gedania,
gdy się nauczy grać!
Ponadto, opowiadano dowcipy przerywane salwami śmiechu oraz tańczono.
Dewizą cioci Elżbiety i wujka Ferego było: „jutro też będzie dzień”. Lubiłam tam chodzić. Dorośli bawili się w swoim gronie, a my, dzieci mogliśmy biegać po spokojnej wówczas ulicy. Latem jeździliśmy na rowerach do fabryki na końcu ulicy Biskupiej (z tego co słyszałam, wyrabiano tam pończochy) i z powrotem. Nieopodal stacjonował tabor Cyganów, co było przedmiotem naszego szczególnego zainteresowania. Ponieważ chodziłam tam z 4 lata starszą kuzynką Krysią (ona 8, ja 4 lata), czułam się bezpiecznie. Zimą zjeżdżaliśmy na sankach „ze schodów” w połowie ulicy, znajdujących się naprzeciwko domu Fritschów. Przy dobrze wyślizganej ulicy, można było dotrzeć do zakrętu przy ul. Salwator albo trochę dalej, do fryzjera lub nawet do drewnianego mostku nad torami kolejowymi.
Z tym mostkiem związane jest pewne wspomnienie najmłodszej córki Fritschów. W tamtych czasach dzieci często same chodziły do przedszkola czy szkoły. Krysia, najmłodsza z rodzeństwa, chodziła do przedszkola przez plac 1 Maja do budynku stojącego obecnie na terenie Centrum Handlowego Forum. W drodze powrotnej siadała na drewnianym mostku, oczekując na przejeżdżający pociąg i machając nogami, zrzucała buty, co wprawiało ją w euforię, która szybko kończyła się po przybyciu do domu. Było to jednak tak magiczne miejsce, że buty tam “same spadały z nóg” niejeden raz.
Ciocia Elżbieta była ciepłą, czułą, bardzo empatyczną osobą. To ona i cała jej rodzina nigdy nie zapominali o moich urodzinach, które wypadały 30 grudnia, a więc w czasie poprzedzającym zabawy sylwestrowe. Kto wówczas pamiętałby o urodzinach dziecka? Nikt też nigdy nie wymawiał tak mojego imienia: Jolantka. Tak pozostało do dziś, bo tak zwracają się do mnie dwie moje kuzynki Krysia i Urszula, mimo że minęło już tyle lat.
Jasiek i Urszula do szkoły podstawowej chodzili na Osiek, później dołączyła do nich Krysia. Zadaniem Jaśka było zarówno doprowadzenie Krysi do szkoły, jak i zadbanie o jej powrót do domu. Droga była długa, musieli pokonać morze gruzów, które kusiły swoimi skarbami, przejść przez halę targową, gdzie niekiedy częstowani byli jabłkiem lub innymi owocami. Oglądali różnego rodzaju towary powszechnego użytku sprzedawane na targowisku. Zdarzyło się też, że brat zgubił siostrę. Z pomocą przyszedł milicjant. Na pytanie „czy wiesz, gdzie mieszkasz?”, Krysia odpowiedziała „…nie wiem, ale mogę Pana zaprowadzić” i … zaprowadziła, a milicjant w zamian za doprowadzenie dziecka poczęstowany został kawą i ciastem, którego nigdy nie brakowało, ponieważ ciocia wspaniale piekła. Szczególną jej specjalnością były torty śmietanowe, które zachwycały wszystkich, natomiast ja jako dziecko ich nie znosiłam.
Urszula do szkoły średniej uczęszczała do I Liceum Ogólnokształcącego, którego nie mogła ukończyć z powodu wyjazdu rodziny do Austrii. Wujek Fery utrzymywał ciągły kontakt z rodziną we Wiedniu. Kiedy stracono już nadzieję na zmianę, wydarzenia 1956 roku wpłynęły na decyzję ówczesnych władz i rodzina otrzymała pozwolenie na wyjazd z Polski na stałe do Austrii. Do Wiednia wyjechali 5 listopada 1958 roku z Oliwy, bo tam mieszkali u siostry Katarzyny na krótko przed wyjazdem. Nie brakowało wzruszeń. Odprowadzała ich nie tylko rodzina, ale również sąsiedzi i zawodnicy Klubu “Gedania”, wołając „onkel, onkel”, co świadczyło o dużej zażyłości i dobrym kontakcie z byłym już trenerem.
„Biskupia” ciągle jest w sercu dwóch już tylko kuzynek: Urszuli Traxler i Krystyny Ehrenstorfer. Urszula zostawiła tu serce. Wyjeżdżając miała 18 lat i przeżywała właśnie swoją pierwszą miłość do Ryśka Mroza, mieszkającego w kamienicy obok. Pamiątkę po tym rozstaniu stanowi srebrny ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej i dedykacją na rewersie: „Kochanej Ulce Rysiek 5 XI 1958”.
Wujek Ferdynand Fritsch zmarł 24 lutego 1967 r. we Wiedniu. Ciocia Elżbieta, urodzona 23 sierpnia 1918 r. zmarła 8 maja 1997 r. również we Wiedniu. Ich syn Jasiek zginął śmiercią tragiczną, 8 sierpnia 2002 r. Wszyscy spoczywają na jednym z wiedeńskich cmentarzy. Urszula i Krystyna coraz rzadziej odwiedzają Gdańsk, ale podczas odwiedzin, zawsze pierwsze kroki kierowały na Biskupią. Mają w Gdańsku nadal, chociaż już niewielu, znajomych z tamtych lat.
∗∗∗
Kończę swoje wspomnienia w tragicznym dla Gdańska momencie. Niestety 14 stycznia 2019 r. został bestialsko zamordowany wieloletni prezydent Paweł Adamowicz. Człowiek, który bardzo pozytywnie zmienił oblicze Gdańska. Myślę, że mogłabym porównać Jego zasługi do działalności nadburmistrza Leopolda von Wintera (1863 – 1890). Miasto piękniało z roku na rok. Mieszkało się tu coraz lepiej, a perspektywy jego rozwoju zachęcały do osiedlania się tutaj kolejne osoby. Śmierć prezydenta odbiła się szerokim echem nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Wiadomość dotarła do moich kuzynek w Austrii. Natychmiast zadzwoniły do mnie, łącząc się z gdańszczanami w żałobie. Tą właśnie drogą w imieniu swojej Rodziny oraz Rodziny w Austrii pragnę przekazać wyrazy współczucia wszystkim, których ta śmierć dotknęła, a szczególnie Rodzinie Pana Prezydenta.
Jolanta Sikorowska oraz mąż Roman, bez którego nie powstałyby te wspomnienia w takiej formie
Wszystkie zdjęcia pochodzą z albumu państwa Jolanty i Romana Sikorowskich.
Komentarz do “Ferdynand Fritsch – gdański ślad”
Ciekawe wspomnienia, fajnie się czyta.
No i sporo zdjęć.
Miło.