Zofia Skokowska razem z mężem Adolfem prowadzili przy ul. Biskupia 35 zakład fryzjerski, który w PRL-u był bardzo popularny, słynął m.in. z wykonywania trwałej parowej. Małżeństwo zajmowało mieszkanie nad zakładem. Firma działała od 1945 r. do końca sierpnia 2011 r.
Rodzina męża mieszkała w majątku w polskiej miejscowości Hoszcza na Wołyniu. Niestety nie miałam szczęścia ich poznać. Moi teściowie mieli tam duże gospodarstwo. Mąż jednak nie chciał pracować na ojcowiźnie – na roli, chciał szkolić się w zawodzie fryzjera i jako 19-latek wyjechał do miasteczka Równe. Jego ojciec podobno z tej decyzji nie był zadowolony. W miasteczku pracował na początku u tamtejszego fryzjera jako pomocnik. Mając duże manualne zdolności, mąż szybko złapał bakcyla i niebawem miał już spore grono swoich klientów. A ponieważ był bardzo zaradny i sam musiał się utrzymywać, to dodatkowo imał się jeszcze innych zajęć np. także majsterkowania. Różne umiejętności, które wówczas sobie przyswoił, bardzo przydały mu się w późniejszym życiu.
W tym czasie za Bugiem z każdej strony czyhał wróg, z jednej Ukraińcy, z drugiej Ruskie i jeszcze Niemcy. Było trudno i niebezpiecznie. Na Wołyniu zaczęły się prześladowania Polaków. Wówczas mąż podjął decyzję wyjazdu z Równego do Gdańska. Z kolei jego rodzice musieli uciekać ze swojej Hoszczy. Złapani przez Niemców zostali wywiezieni na przymusowe roboty do Niemiec. Niestety cała rodzina całkowicie straciła wówczas ze sobą kontakt. Dopiero po wielu latach po wojnie dowiedzieli się, kto przeżył i gdzie jest.
Zaraz po wyjeździe z Równego, latem 1945 roku, mąż ze swoim przyjacielem ze szkoły Włodzimierzem Hańskim przyjechali przez Lublin do Gdańska. Po trudach podróży mąż z całym swoim dobytkiem – jedną walizką i torbą z narzędziami fryzjerskimi, przysnął na dworcu. Wtedy mężowi ukradziono tę jedyną walizkę. Mąż zdeterminowany, ale nie zrażony kradzieżą, zaczął szukać pomieszczenia na zakład fryzjerski, najpierw znalazł tymczasowe, w baraku przy ul. Garncarskiej. Nie było tam bieżącej wody, więc przynosił ją z pobliskiej Raduni. W tym zakładzie ponownie go okradziono z narzędzi fryzjerskich.
Lokal przy ul. Biskupiej 35 był w opłakanym stanie. Początkowo mąż zbierał cegły, deski i inne rzeczy ze zburzonych budynków. Zaraz po wojnie było tego sporo. Sam odbudowywał i remontował pomieszczenia, wszystko tu było zrujnowane, ale ze swoimi zdolnościami udało mu się powoli zrealizować swój cel. Tak rozpoczęła się działalność i praca na Biskupiej, która trwała nieustannie od 1945 do końca sierpnia 2011 roku.
Początkowo po prawej stronie budynku był dział męski (obecnie lokal zajmują inni mieszkańcy), a po lewej dział damski. Gdy mieliśmy się pobrać, to mąż oddał jedno pomieszczenie. Przez jakiś czas prosperował tam świetny krawiec, dobrze z nim żyliśmy.
Pobraliśmy się w 1948 roku, nasze narzeczeństwo trwało rok. To ja odwlekałam, bo dobrze mi było, pracowałam, byłam samodzielna. Mój ojciec w końcu stwierdził, że znamy się wystarczająco dobrze, więc „albo się pobieracie albo koniec!” i się pobraliśmy. Mieszkałam wtedy na Chełmie. Pracowałam w Gdyni na Świętojańskiej jako modystka. Było tam bardzo wesoło, miałam świetne koleżanki. Przez jakiś czas po ślubie co tydzień jeździłam do Gdyni, żeby się z nimi spotykać. Później się przyzwyczaiłam.
Po wyjściu za mąż zamieszkałam na Biskupiej Górce i zaczęłam pracować razem z mężem. Wszystko tu było dla mnie obce. Trochę trwało zanim polubiłam fryzjerstwo. W końcu wciągnęłam się w ten zawód, wprawiłam się, poznałam się z klientkami.
W zakładzie była atmosfera rodzinna. Klienci przychodzili, a gdy była kolejka, to grali w warcaby. Raz udało mi się mistrza ograć. Mistrz nie mógł sobie tego darować. Z mężem bardzo często graliśmy w karty, np. w „tysiąca”. Zimową porą, gdy nie było tyle pracy w zakładzie, uczyłam dziewczyny haftować i obrabiać chusteczki.
Mieliśmy dużo zdolnych uczniów, wyróżniających się. Właściwie to chyba nie zdarzyło się, żeby któryś z naszych uczniów nie zdał egzaminu. Mąż dostał między innymi Krzyż Zasługi za to, że wyszkolił największą liczbę uczniów w Gdańsku. Bardzo dobrze szkolił i bardzo dobrze strzygł.
Mąż był też bardzo dobrym człowiekiem i zawsze szarmanckim wobec kobiet. Klienci go lubili a w szczególności panie. Mąż bardzo o mnie dbał, kupował mi to, co lubiłam. Latem w każdą niedzielę razem z naszymi dziećmi gdzieś wyjeżdżaliśmy, przeważnie nad pobliskie jeziora albo na plażę na Stogi lub do Krynicy. Na początku mieliśmy motor, potem motor z przyczepą, a następnie samochód. Na Biskupiej Górce wówczas tylko jeszcze jeden pan taksówkarz miał samochód.
Często w niedzielnych wyjazdach towarzyszyli nam znajomi. Zawsze braliśmy jedzenie, koce, ręczniki i oczywiście potem po sobie sprzątaliśmy. Tworzyliśmy zgraną i wesoła „paczkę” przyjaciół. To był fajny czas – czas naszej młodości.
Po pracy, szczególnie w soboty, chodziliśmy z grupą znajomych bawić się do Orbisu lub na występy do stoczni czy do kina – pamiętam młodziutką Violettę Villas. Kolega kupował zawsze bilety dla całej naszej paczki i szliśmy. Urządzaliśmy też potańcówki w naszych mieszkaniach. U nas u góry było przyjęcie, a na dole, w zakładzie, tańczyliśmy. Jeździliśmy też po Polsce na motorach, mąż był członkiem Gdańskiego Klubu Motocyklowego. Przyjaźniliśmy się m.in. z rodziną Ciupińskich, Budnych a także Tujków.
Później zainteresowania męża się zmieniły, zawsze miał artystyczną duszę, zajął się starociami i tak po fryzjerstwie to było jego drugie hobby. Skupował i zbierał stare przedmioty, czasami uszkodzone. No i trzeba było nie raz coś naprawiać, bo np. brakowało jakichś drobnych elementów. Mąż był cierpliwy – i jak już wspomniałam – manualnie zdolny, potrafił godzinami przebywać w garażu reperując co się dało. Np. kupił stary metalowy pasek z łuskami, ale brakowało dwóch łusek, dorobił je sam tak perfekcyjnie, że nikt nie był w stanie odróżnić ich od oryginału.
Mąż bardzo długo, przez Czerwony Krzyż, szukał swojej rodziny, jednak bez rezultatu. Dopiero około 1956 roku poznał losy swoich rodziców a później reszty rodzeństwa. Okazało się, że z Niemiec każdy z nich wydostał się z ogromnym trudem dalej. Teściowie z najmłodszym synem trafili do Kanady, siostry (jedna już mężatka) – do Ameryki, a druga – do Francji. Najstarszy brat męża z żoną zostali we Lwowie, gdzie studiowali. Ależ to była radość, gdy dostaliśmy tą wiadomość! Pamiętam, że mąż z tej uciechy płakał jak dziecko.
W 1956 roku rodzice mieszali już w Kanadzie z najmłodszym bratem męża. Niestety teść już był umierający, gdy dostali od nas telegram z informacją, że żyjemy w Polsce, mamy dzieci, swój zakład i nieźle nam się powodzi. Jego ostatnie słowa brzmiały, że teraz może spokojnie umierać. Mąż bardzo długo starał się o wyjazd do Kanady, by chociaż zobaczyć swoją ukochaną matkę jeszcze żywą. Niestety komuna nie dała mu tej szansy. Dopiero rok po śmierci swojej mamy otrzymał paszport, ale wtedy mógł już tylko pochylić się nad jej i swojego ojca grobem. Pracowitość, sprytne ręce, zaradność, przyzwoitość – to wartości, które wpoiła mężowi jego matka. to wszystko razem pomogło mu poradzić sobie z trudami życiu.
W 1985 roku spotkała nas ogromna tragedia, zmarła nasz młodsza córka.
Mąż zmarł w roku 2012 mając 94 lata, tak jak się o to modlił – odszedł podczas snu w fotelu. Razem tu na Biskupiej przeżyliśmy ze sobą 66 lat!
***
Bożena Sokołowska, fryzjerka, pedagog, córka Zofii i Adolfa Skokowskich – właścicieli zakładu fryzjerskiego, który działał przy ul. Biskupia 35, w PRL-u był bardzo popularny, słynął m.in. z wykonywania trwałej parowej. Rodzina mieszkała nad zakładem. Firma działała od 1945 r. do końca sierpnia 2011 r.
Moje życie wśród nożyczek i luster
Fryzjerstwo fascynowało mnie od najmłodszych lat. Jako dziecko uwielbiałam obserwować pracę fryzjerek w naszym rodzinnym zakładzie, a już w szkole podstawowej zaczęłam szukać wśród koleżanek pierwszych “modelek”, na których mogłam wypróbowywać swoje pomysły. Od początku przyświecała mi ambicja, by dorównać najlepszym w branży.
W sezonie chętnie pomagałam fryzjerkom przy codziennych czynnościach – zdejmowałam wałki i układałam je starannie do szufladek. Nasz zakład, z czterema fotelami w dziale damskim, cieszył się ogromną popularnością w całym Trójmieście, szczególnie ze względu na słynną trwałą parową. W okresach przedświątecznych czy przed sylwestrem salon pękał w szwach – klienci często musieli czekać, stojąc pośrodku lokalu. Wykonywałyśmy wtedy głównie fryzury balowe: wymyślne upięcia, loki, dodawałyśmy ozdoby, brokaty i kolorowe lakiery. Po zakończeniu pracy nasze fryzjerki (przeważnie mieszkające poza Gdańskiem) przychodziły do mieszkania moich rodziców, odświeżały się, moczyły nogi w misce z wodą i solą, żeby im trochę odpoczęły, przebierały się i szły się bawić.
Bardzo wcześnie uzyskałam dyplom mistrzowski (1969 r). Aby przystąpić do egzaminu mistrzowskiego, wg. ówczesnych przepisów, trzeba było odbyć praktykę w innym salonie. Ja miałam szkolenie u pana Damskiego we Wrzeszczu. Tam udoskonalałam swoje umiejętności u najznamienitszego mistrza fryzur damskich pana Damskiego i Zbyszka Kazimierza Mikołajewskiego, który też tam pracował – to był mój GURU. Dużo się od niego nauczyłam i super się z nimi pracowało. Mamy do tej pory kontakt. Do tego salonu przychodziły bardzo elitarne klientki. Część Pań potem przyszła za mną do naszego zakładu na Biskupiej.
Po egzaminie mistrzowskim dalej cały czas pracowałam z tatą na Biskupiej. Wówczas już sama też mogłam szkolić uczniów. My, wszystkie dziewczyny w zakładzie, miałyśmy między sobą taką zdrową rywalizację: każda bardzo chciała umieć dobrze strzyc i modnie układać fryzury. Prawie każdą wolną chwilę zajmowały nam ćwiczenia. Owocem naszych starań była super frekwencja stałych klientek. Mój ojciec zawsze, gdy był u rodziny we Francji, przywoził nam żurnale z modą, która nas inspirowała. Każda z nas wybierała inną fryzurę, by potem próbować taką samodzielnie wykonać. Wówczas nie było, jak jest teraz, żadnych pism ze schematami. Obecnie mamy ogólnie dostępne profesjonalne szkolenia i różne fachowe pisma z instrukcjami.
Na dziale męskim było dwóch fryzjerów i jeden uczeń. Po środku pomieszczenia stał podtrzymujący sufit filar. Służył on też uczniom do ćwiczeń ręki i palców do strzyżenia męskiego (wówczas nie było główek treningowych), ojciec gdy strzygł klienta, pokazywał i tłumaczył uczniom jak prawidłowo trzymać grzebień i jak operować nożyczkami. Uczniowie ćwiczyli to potem przy filarze. A wyglądało to tak: opierając grzebień o filar przesuwali po nim w dół i górę, jednocześnie używając nożyczek, tak markowali strzyżenie. Natomiast golenia brody brzytwą uczono się na balonach. Uczniów nie dopuszczało się od razu do klientów, najpierw musieli nabrać wprawy.
Krótko przed śmiercią mojego taty, z przykrością, zakończyliśmy działalność naszego zakładu. Przyczyniły się do tego zbyt duże wymagania sanepidu. Nakazano duży remont oraz, co było szczególnie dotkliwe i bolesne dla ojca, zakazano wykonywania trwałej parowej. Jednak, jak to w życiu bywa – wszystko kiedyś się kończy, by dać miejsce nowemu.
Na zakończenie działalności naszego zakładu, wspólnie z klientkami, zrobiłyśmy pożegnanie. Były laurki, kwiaty, upominki i wzruszenie, trudno się dziwić, gdyż niektóre klientki przychodziły do taty 75 lat, a do mnie 50 lat!!! Bardzo żałuję, że nie zrobiłam takiej księgi wpisów, bo chyba niewiele osób może się poszczycić takim dorobkiem, że te same klientki tyle lat przychodziły do jednego zakładu i do jednej osoby. Bo przecież ten zakład nie był jakiś piękny, nowoczesny czy super „wypasiony”. Klientki przychodziły do nas nie tylko na strzyżenie czy czesanie, wszystkie lubiły się tutaj spotykać. Mówiły, że tu jest taki babski uniwersytet, bo tu się mówiło o życiu, o kulinarnych przepisach itp. Rozmowy były zawsze bardzo interesujące i było wesoło, fajnie, a że zakład był taki malutki, to wszyscy uczestniczyli w rozmowie.
To co teraz robię, to już trudno nazwać pracą, bo to takie zajęcie bardziej dla podtrzymania miłych kontaktów, jak również motywujące mnie, by podążać za zawodowymi nowymi trendami i by dalej być na bieżąco z nowinkami.
Wspomnienia opracowały K. Ejsmont i A. Kisicka w oparciu o nagranie z maja 2013 r., uzupełnione w 2024 r.
Komentarz do “Zakład fryzjerski Biskupia 35 – wspomnienia rodzinne”
Pan Tolek, bo tak do niego mówił mój ojciec jak byłem dzieciakiem, to mnie i mojego brata zawsze strzygł osobiście, a był to czas w którym prowadzili rozmowy z moim ojcem. Bardzo, bardzo m ile wspominam te czasy