Mój dom, moja ulica, moja dzielnica – wspomnienia z Biskupiej Górki
Inspiracją do podróży myślami w przeszłość i opisania zachowanych w mojej pamięci zdarzeń związanych z Biskupią Górką była opowieść pani Urszuli Kiedrowskiej, która opisała przedwojenne i wojenne życie na Biskupiej Górce oraz książka „Moje wspomnienia z Biskupiej Górki” Elżbiety Budnej (koleżanka i sąsiadka mojego męża z ulicy Biskupiej). Teraz, po wielu latach, postaram się wrócić pamięcią do dziecięcych i młodzieńczych lat spędzonych na Biskupiej Górce, a w szczególności do domu nr 38 stojącego przy ulicy Na Stoku. Dopiero po latach doceniam to, że mieszkałam w dzielnicy Gdańska o bardzo ciekawej architekturze, z XIX-wieczną zabudową mieszkaniową, dużą ilością zieleni i wspaniałym punktem widokowym na rozległą panoramę Gdańska.

Cisza, spokój i zakrwawione bandaże
Moi rodzice do Gdańska przyjechali w 1945 roku – mama w sierpniu, a tato w czerwcu. Na początku mama została zakwaterowana w jakimś ocalałym hotelu niedaleko gdańskiego dworca głównego. Codziennie rano wszyscy młodzi ludzie wyruszali do pracy przy odgruzowywaniu miasta. Po paru tygodniach, jesienią 1945 roku, moja mama otrzymała przydział na mieszkanie nr 6 przy ulicy Na Stoku 38. W budynku mieszkali jeszcze Niemcy i Gdańszczanie (pp. Weyna i pp. Wadtke). W przydzielonym lokalu moja mama mieszkała wspólnie z dwiema koleżankami (razem z nimi przyjechała do Gdańska) oraz Niemką, właścicielką tego mieszkania. Pod koniec 1945 roku lub na początku 1946 właścicielka wyjechała do Niemiec. Mama i jej dwie koleżanki mieszkały razem jeszcze prawie 2 lata. Z opowiadań mamy wiem, że budynki przy ulicy Na Stoku, jak i na całej Biskupiej Górce, nie były zniszczone przez wojnę, w przeciwieństwie do całkowicie zrujnowanego i spalonego centrum Gdańska. Biskupia Górka jawiła się mojej mamie oazą ciszy i spokoju. Dużo zieleni, płynąca Radunia, piękne mosty, tu zatrzymał się czas. Patrząc na Biskupią Górkę można było sobie wyobrazić, jak wyglądał przedwojenny Gdańsk. Jedynymi oznakami, że trwały tu działania wojenne, były walające się po ulicy Na Stoku, przy schronie naprzeciwko mostu z czerwonej cegły, zakrwawione bandaże, porozcinane gipsowe opatrunki, metalowe łóżka, materace, narzędzia chirurgiczne oraz duża ilość ciał niemieckich żołnierzy potopionych w kanale Raduni. Z pierwszej zimy spędzonej w Gdańsku mama zapamiętała głównie małe dzieci proszące o jedzenie oraz ciągłą walkę z tabunami szczurów biegających po ulicy i wchodzących do mieszkań.
Mój tata po przyjeździe do Gdańska mieszkał najpierw przy ulicy Jasnej lub Wesołej, a następnie został dokwaterowany do rodziny mieszkającej pod nr 7 w budynku nr 38 przy ulicy Na Stoku. Moi rodzice pobrali się w 1949 roku i razem zamieszkali w lokalu nr 6, a do zwolnionego przez tatę mieszkania została zakwaterowana nowa rodzina. Urodziłam się 4 lata po ślubie rodziców, 2 lata po mnie urodził się mój brat Krzysztof, a 2 lata po Krzyśku najmłodszy brat Mariusz.
Wielka wanna i szydełkowe firany
Z okien naszego domu rozpościerał się widok na Biskupią Górkę, której stok porośnięty był drzewami i pokryty fortyfikacjami (nazywanymi przez nas bunkrami). Z drugiej strony naszego domu znajdował się kanał Raduni poprzecinany nieodłącznymi mostkami oraz obsadzona lipami aleja – ulica Jedności Robotniczej. Budynek był czteropiętrowy, zbudowany z czerwonej cegły około 1900 roku (jest już uwidoczniony na pocztówce z 1905 roku). Do budynku wchodziło się po trzech schodkach. Drzwi były drewniane, masywne, rzeźbione, podłoga w korytarzu prowadzącym do klatki schodowej była pokryta lastrykiem, a w połowie korytarz dzieliły na pół drzwi
z szybkami i dzwonkami do poszczególnych mieszkań. Drzwi te zostały zdemontowane, gdy wejście do mieszkania nr 1, które było od ulicy, częściowo zamurowano i przekształcono w okno, a nowe wejście utworzono od strony korytarza. Od strony korytarza zrobiono także nowe wejście do mieszkania nr 3 i miało ono teraz dwa wejścia. Schody prowadzące na piętra były drewniane, poręcze również. W budynku było 15 mieszkań, ale żyło tu więcej rodzin, bo na każdym piętrze było jedno mieszkanie zajęte przez dwie rodziny. We wszystkich mieszkaniach były ubikacje i łazienki.
Nasze mieszkanie było wysokie na ponad 3 metry, a składało się z dwóch dużych, prawie 30-metrowych pokoi, kuchni, przedpokoju i łazienki. W łazience oprócz toalety, był zlew, prawie 2-metrowa wanna oraz piec do grzania wody. Piec ten był takim bojlerem na wodę, na dole było palenisko, a górna część pieca to pojemnik na wodę. Żeby woda była ciepła, trzeba było w piecu rozpalić ogień, wtedy można było się kąpać lub robić pranie. Prało się ręcznie na tarze, a bieliznę gotowało w kotle. Później trzeba było jeszcze tę bieliznę wypłukać, wykrochmalić, wykręcić i zanieść na strych. Natomiast firany, które robione były na szydełku, do suszenia trzeba było rozciągnąć na ramie z drewna. Taka rama była na strychu i każdy mieszkaniec mógł z niej korzystać. Łazienka miała nieduże okno wychodzące na tzw. ślepe podwórko. W całym mieszkaniu była drewniana podłoga z desek, sufity były ozdobione sztukaterią w każdym rogu i wokół żyrandola. Pokoje ogrzewane były piecami, ich kafle były zielone, zdobione ornamentami, a piece posiadały tzw. koronę. Miały też dochówki, w których zimą trzymano ugotowane potrawy, by wolniej stygły. W kuchni był zlew, dwupalnikowa kuchenka gazowa i kuchnia węglowa, zimą gotowało się na kuchni węglowej, a latem na kuchence gazowej.
W mieszkaniu pozostały wszystkie meble dawnej właścicielki. Było podwójne łóżko, duża trzydrzwiowa szafa, kredens w kuchni, duży kredens w pokoju i mniejszy w drugim pokoju, leżanka, stół oraz krzesła. Pod koniec lat pięćdziesiątych, gdy tata robił remont, została zerwana sztukateria z sufitu, a deski na podłodze pomalowano farbą olejną na kolor jasny orzech. W późniejszych latach, przy kolejnych remontach, podłogę pokryto płytą pilśniową, która również była pomalowana farbą olejną. Największy pokój – z trzema oknami, został przedzielony na dwa oddzielne pomieszczenia, z jednym oknem dla mnie, a z dwoma oknami dla moich braci. Tata rozebrał piece, a w mieszkaniu zainstalował ogrzewanie etażowe. Rodzice zmienili też umeblowanie. Do późnych lat sześćdziesiątych lokatorzy naszego domu sami sprzątali klatkę schodową i korytarz. Sprzątanie odbywało się w sobotę wieczorem. Na klatce schodowej było wtedy gwarno jak na jarmarku.
Cebulica syberyjska i kruki
Od strony ulicy Na Stoku nie było balkonów, okna wychodziły na zachód, na stok góry. Cała góra pokryta była różnorodną roślinnością, która swoimi kolorami urozmaicała widok. Wiosną pokrywała się trawą, fiołkami, żółtymi tulipanami oraz niebieskimi kwiatkami (teraz już wiem, że była to cebulica syberyjska). Latem, oprócz trawy, zieleniły się liście na drzewach, kwitły głogi i kasztanowce, jesienią liście drzew przebarwiały się na kolor żółto-purpurowy i brązowy. Czerwone owoce głogu pozostawały często na krzewach do zimy stanowiąc piękny akcent na białym śniegu. Zimą bardziej widoczne były też bezlistne drzewa z ciemnymi gałęziami przerośniętymi jemiołą. Jako dziecko myślałam, że jemioła to gniazda kruków, które zimą często siedziały na drzewach.
Od strony wschodniej nasz dom miał piękne, kute balkony i werandę. Weranda była częścią mieszkania, które było w suterynie. Do tego mieszkania można było wchodzić wejściem od ulicy Na Stoku po schodach prowadzących do piwnicy, a także można było wejść od strony Raduni. Przy mostku od strony budynku nr 10 przy Jedności Robotniczej były schodki prowadzące na ścieżkę biegnąca wzdłuż Raduni. Z balkonów był widok na płynącą wodę, aleję lipową oświetloną nocą lampami gazowymi i budynki ulicy Okopowej.
Od strony południowej stał niski dwupiętrowy dom, raczej oficyna. Jego zabudowa tworzyła z naszym domem tzw. ślepe podwórko. Budynek był nietypowy, miał dwa wejścia – od strony ulicy nr 37, a od strony mostu nr 36. Od strony ulicy wchodziło się na wybrukowane podwórko, na którym był zewnętrzny kran z wodą oraz wejście do mieszkania na parterze i na klatkę schodową do mieszkań na piętrach. Od strony mostu było troje drzwi do mieszkań na parterze i na klatkę schodową.
Od zachodu mój dom graniczy z budynkiem nr 39 również tworząc tzw. ślepe podwórko.
Dwie małpki i telewizor
Wszystkie dzieci w moim budynku się znały i przyjaźniły. Razem bawiliśmy się na dworze, a gdy padał deszcz, to w naszych mieszkaniach. Drzwi mieszkań w naszej kamienicy zawsze były otwarte, a my jako dzieci przemieszczaliśmy się z jednego mieszkania do kolejnych, a czasem też na strych. Rodzice mówili, że kolędujemy.
Na każdym piętrze miałam koleżanki i kolegów, a ich bracia lub siostry przyjaźnili się z moimi braćmi. Do dzisiaj utrzymuję kontakt z Alicją K., z którą po wyprowadzce z naszego domu mieszkaliśmy po sąsiedzku na Przymorzu. Nawet nasze mamy miały okazję po 40. latach się spotkać i powspominać dawne czasy – czasy swojej młodości i mieszkania na Biskupiej Górce.
Bardzo dobrym moim kolegą, a właściwie przyjacielem, był mieszkaniec mojego domu Andrzej K. (prawdziwe imię Jan), na którego mogłam zawsze liczyć. Prowadziliśmy dysputy o muzyce, literaturze, filmach, modzie, razem się uczyliśmy. Krzysiek, mój brat, kolegował się z siostrą Andrzeja Elżbietą, a Elżbieta przyjaźniła się z Alicją. Miałam również serdeczną przyjaciółkę Wiesławę B., która mieszkała przy ulicy Na Stoku 10. Razem się uczyłyśmy, dużo rozmawiałyśmy, powierzałyśmy sobie nasze intymne sekrety. Pierwsze prywatki były organizowane w jej mieszkaniu, a Wiesia często do tańca przygrywała na akordeonie.
Pod koniec lat pięćdziesiątych, a może na początku lat sześćdziesiątych, pojawił się w naszym budynku pierwszy telewizor. Mówiliśmy, że idziemy na telewizję do „marynarzowej”, ponieważ pan J. pływał na statkach. Przed telewizorem na podłodze zasiadało nawet kilkanaścioro dzieci. Program telewizyjny trwał bardzo krótko, może godzinę, a sama bajka – około 10-15 minut. U państwa J. nie tylko telewizor był powodem do zazdrości, ale także (a może przede wszystkim) dwie małe małpki – Czika i Basia. Syn państwa J., Rysiek, wyprowadzał małpki (chyba kapucynki) na dwór na smyczy. Na dworze dokazywały skacząc po drzewach i turlając się po trawie. W domu małpki mieszkały w klatkach, ale Rysiek czasami zapominał zamknąć drzwiczki i wówczas małpki w mieszkaniu używały co niemiara. Ich dziełem były porwane firanki, rozbita porcelana, pozrzucane serwety, rzeczy powyciągane z szaf itp. Niestety te wpadki Ryśka spowodowały, że w końcu małpki powędrowały do ZOO w Oliwie.
Książki i półkolonie
Obok mojego domu, pod nr 41, mieściła się biblioteka, do której chodziłam regularnie już jako mała, może 5-6-letnia dziewczynka. Siedziałam sobie przy stoliku i oglądałam książeczki, a potem rysowałam postaci z bajek, które zapamiętałam. Bibliotekę prowadziła pani Zawadzka (chyba miała na imię Janina, nie pamiętam dokładnie), która jako pierwsza wprowadziła mnie w świat książek i zaszczepiła mi miłość do czytania.
Pod numerem 40 mieściła się świetlica środowiskowa, którą prowadził pan Józef Szumilas-Lawiński. Pan Lawiński organizował nam zajęcia w świetlicy i wyjazdy – najczęściej na Krakowiec, ale również na Kaszuby na tzw. półkolonie. Panu Lawińskiemu pomagał jego syn, który nam dzieciom czytał w świetlicy książki, mówił wiersze i był pomocny przy organizowaniu wyjazdów. Pan Lawiński mieszkał przy ulicy Na Stoku pod numerem 35 na pierwszym piętrze. Po wybudowaniu Szkoły Podstawowej nr 21 pan Lawiński uczył nas zajęć praktyczno-technicznych, a biblioteka i świetlica zostały zlikwidowane.
Maszyna do robienia tęczy
Z czym przede wszystkim kojarzy mi się Biskupia Górka? Z beztroskim dzieciństwem, radością, młodością, i pierwszą miłością. Co pamiętam z mojego dzieciństwa? Przede wszystkich radość z bycia dzieckiem, wspaniałe zabawy, mnóstwo koleżanek i kolegów, zarówno tych mieszkających w moim budynku, jak i tych z innych ulic.
Tereny wokół ulicy Na Stoku wręcz zachęcały dzieci do przebywania na dworze. Sąsiedztwo góry, drzewa, olbrzymie stadiony (nazywane przez nas polanami), bunkry, Radunia i bastiony, to były miejsca, w których najchętniej spędzaliśmy czas. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dzieci bawiły się na dworze. Wiosną dziewczynki wynosiły lalki i wózeczki, a chłopcy piłki, rowery, fajerki i pogrzebacze. Wiosna to też był czas zrywania kwiatów pokrzywy białej (jasnoty białej), latem kwiatów lipy, a jesienią owoców głogu i czarnego bzu, który w workach zanosiliśmy do punktu skupu “Herbapol” przy ulicy Toruńskiej. Zarabialiśmy w ten sposób własne pieniądze, które przeznaczaliśmy na zakup słodyczy lub innych rzeczy, które były nam niezbędne. Latem do domu chodziło się tylko po pajdę chleba, nawet wodę piliśmy w podwórku budynku nr 37, u pana Raka.
Znakiem rozpoznawczym, że zbliża się lato było pojawienie się na ulicy Jedności Robotniczej ,,maszyny do robienia tęczy”. Była to zwykła polewaczka uliczna, samochód, który jak beczkowóz był wypełniony wodą i wyposażony w dysze do wyrzucania wody. Strumień wody mył ulicę i chodnik, a także nas, dzieci. Specjalnie stawaliśmy blisko jadącej polewaczki i czekaliśmy kiedy nas obleje. Kropelki wody skrzyły się w słońcu dając efekt tęczy.
Bunkry i huśtawki
Na naszej dzielnicy najchętniej bawiliśmy się w podchody, chowanego, berka, w ciuciubabkę, graliśmy w zbijaka, w dwa ognie, w palanta, robiliśmy wyścigi z fajerką – wygrywał ten, kto najdłużej toczył fajerkę po bruku i nie spadła mu z pogrzebacza. Jeździliśmy też na rowerach, ale ponieważ nie wszyscy je mieli, to ten jeden czy dwa rowery pożyczaliśmy sobie wzajemnie.
Wchodziliśmy do bunkrów. Podziemna klatka schodowa prowadziła nas od schronu przy ceglanym moście aż na forty napoleońskie (obecnie mieści się tam wyższa uczelnia). Szukaliśmy tam skarbów, nieraz udało się nam znaleźć jakiś guzik lub łyżkę czy widelec, a czasami starą monetę, ale starsi chłopcy przeganiali nas z bunkrów. Potem wejście do klatki schodowej zostało zamurowane. Młodsze dzieci próbowały jeszcze wchodzić tam przez betonowe kominy wentylacyjne i dziurę w ziemi, ale bezskutecznie.
Na drzewach, które rosły na stoku góry zawiesiliśmy huśtawki zrobione ze sznura do wieszania bielizny. Huśtanie się na nich było wielkim przeżyciem. Widok, jaki rozpościerał się z bujającej się huśtawki był niesamowity. Ale jak niebezpieczna była taka zabawa odczuł mój najmłodszy brat Mariusz. Spadł z huśtawki, stracił przytomność, poranił się cały i złamał obojczyk oraz rękę. Wakacje spędził w gipsie w domu, ewentualnie mógł chodzić tylko na spacery. Widok zagipsowanego i cierpiącego Mariusza skutecznie, zarówno mnie jak i mojego drugiego brata Krzyśka, wyleczył z huśtania.
Bawiliśmy się też na barierkach, które ogradzały kanał Raduni na wysokości mostu ceglanego. Było tam małe podwórko, na którym stał trzepak, służący nie tylko do trzepania dywanów, ale też do robienia przewrotów, wiszenia na nogach głową w dół, bujania na rękach. Wieczorem zaś trzepak i niewielkie podwórko między budynkiem Na Stoku 37 a mostem z czerwonej cegły zamieniały się w miejsce spotkań starszej młodzieży.
Wyruszaliśmy też na wyprawy do miejsc znacznie oddalonych od naszej dzielnicy. Często chodziliśmy na polany (obecnie stadiony Gdańskiego Ośrodka Sportu). Żeby dojść do polan, trzeba było minąć ogromną dziurę w stoku góry nazywaną przez nas pieczarą. Czasami chodziliśmy na tzw. kolonie domków na Pohulance. Często dostawaliśmy od mieszkających tam ludzi owoce – śliwki, jabłka lub gruszki, a czasem chodziliśmy na tzw. szaber.
Radunia, Sianki i Cyganie
Latem często kąpaliśmy się w Raduni na tzw. ,,głębokim” i w Motławie przy bastionach, a opalaliśmy się na polanach. Woda w Raduni była czysta, bo wczesną wiosną po ułożonych na dnie kanału torach pracownicy (przy zamkniętym dopływie wody) ciągnęli wagoniki, do których wrzucali wszystkie śmieci i zalegający muł. W Raduni łowiliśmy ryby koluchy (sumik karłowaty) i łapaliśmy raki, które potem gotowaliśmy.
Czasami wypuszczaliśmy się na plażę na Sianki (Stogi). Wypad na plażę wymagał od nas jednak większej logistyki. Tramwaj nr 6 zawoził nas na Targ Węglowy, a tam czekała nas przesiadka na tramwaj nr 9, który dojeżdżał do pętli na Siankach. Lubiliśmy jeździć tramwajami. Tata koleżanki z naszej kamienicy, Bogusi Cz., był konduktorem.
Na Siankach były dwie plaże, tzw. dzika i płatna. Chodziliśmy raz na jedną, raz na drugą, w zależności od posiadanych zasobów pieniężnych. Plażowanie na Siankach to kąpiele w morzu, zbieranie bursztynu i muszelek, opalanie się i budowanie zamków z piasku, ale też kanapki z jajkiem, oranżada i lody “Bambino” lub “Mewa” roznoszone przez lodziarzy, ale tylko na płatnej plaży. Na płatnej plaży można było wypożyczyć też kosz plażowy.
Zawsze latem wielką atrakcją był przyjazd taboru Cyganów, którzy rozbijali swój obóz na polanach. Cyganki zapuszczały się do mieszkań i wróżyły kobietom. Czasami po takiej wizycie Cyganek coś z domu ginęło. Cyganie sprzedawali patelnie i garnki. My jako dzieci chodziliśmy podglądać ich obozowiska, patrzyliśmy jak śpiewają, tańczą i palą ogniska. Rodzice straszyli nas, że Cyganie porywają dzieci.
Katajki i rakiety
Zimą przeważnie jeździliśmy na sankach zrobionych przez naszych ojców w stoczni. Sanki nazywane “kozami” były zrobione z drewnianych deseczek przykręconych do metalowych płóz. Na takich sankach mieściło się 5. – 6. dzieci, często sankami kierował siedzący na przodzie chłopak z łyżwami. Na łyżwach jeździło się na bunkrze, który był dachem schronu naprzeciwko mostu fortecznego. Dozorca naszego domu Pan B. wylewał na beton wodę i było lodowisko. Potem administracja postawiła tam piaskownicę i była też karuzela albo huśtawki, nie pamiętam dokładnie. Chodziliśmy też jeździć na łyżwach na stawek przy ulicy Kartuskiej i Powstańców Warszawskich, ale rzadko, bo rodzice nie pozwalali nam tam chodzić. Chłopcy jeździli na katajkach, tzn. na zrobionych z deseczek siedziskach, do których były przykręcane łyżwy. Najlepszym terenem do zjazdu na katajkach była ulica Pohulanka. Jeździło się na ,,serpentynie”, ,,wielkiej krowie” i ,,petasie” – tak nazywaliśmy te górki. Na sankach jeździliśmy przeważnie ulicą Biskupią od budynku milicji do drewnianego mostu przy fryzjerze. Dobrze też zjeżdżało się po schodkach prowadzących od domu przy ulicy Biskupia 12 z łacińskim napisem ,,Ora et labora” (mieszkali w nim trzej bracia Tadeusz, Andrzej i Janusz P.), do „winkla” czyli skrzyżowania Biskupiej i Na Stoku. Fajny zjazd prowadził też od byłego cmentarza przy ulicy Na Stoku (obecnie znajduje się na tym miejscu Szkoła Podstawowa nr 21) w dół ulicy aż do Zaroślaka. Mróz, ani śnieg nie przeszkadzały nam w przebywaniu na dworze. Przemoczeni, przemarznięci jeździliśmy tak długo, aż nie mieliśmy siły ciągnąć sanek pod górę. Koleżance, z którą chodziłam razem do szkoły, Danucie Cz., nawet złamana noga nie przeszkadzała w zjeżdżaniu na sankach.
Zimą wielką atrakcją był sylwester organizowany na Biskupiej przez milicję. O północy milicjanci strzelali na wiwat z rakiet umieszczonych na małych spadochronach. Na drugi dzień szukaliśmy w śniegu tych małych spadochronów, bo były z jedwabiu i można było zrobić z nich ładne chusteczki lub pościel dla lalek.
Fotografie męża Hanny z zimowych zjazdów po stokach Biskupiej Górki
Ciepły chleb, magiel i korale
Z mojego domu przy ulicy Na Stoku wszędzie było blisko. Pieczywo – ciepły chleb, chrupiące bułeczki i rogale – kupowaliśmy w piekarni, która mieściła się w budynku nr 35. Po mięso i wędliny chodziliśmy na Biskupią do sklepu wyłożonego białymi kaflami z niebieskimi rysunkami. Gdy rodzice robili tam zakupy, my staliśmy i oglądaliśmy piękne rysunki na kaflach. Warzywa, nabiał, a przede wszystkich słodycze dla dzieci można było nabyć u pana Kowalke. My jako dzieci często kupowaliśmy cukierki, które były sprzedawane na sztuki. Stały w szklanych słojach na ladzie i wręcz zachęcały do spróbowania. Pan Kowalke robił rożek z papieru i wrzucał różne cukierki. Do dziś pamiętam smak cytrynowych ozdobionych rysunkiem cytryny i malinowych posypanych makiem.
Smakowały mi również myszki z kisielu, ale nie pamiętam czy można je było kupić u pana Kowalke. Na pewno kupowałam je w kiosku spożywczym obok przystanku autobusu 108 na Zaroślaku i na Placu 1 Maja.
Na słynnym winklu, rogu ulicy Biskupiej i Na Stoku, prowadził swój sklep pan Etmański. Sprzedawał warzywa i maglował bieliznę. Do tego sklepu schodziło się po stromych schodach do piwnicy. Magiel, tzw. zimny, był przedwojenny, olbrzymi, drewniany, z wielką korbą, którą trzeba było kręcić przy maglowaniu. Właściciel patrzył na ilość przynoszonej do maglowania bielizny i na zapytanie „ile to będzie kosztowało?” odpowiadał ,,pięć zlot, dwa zlot…”. My jako dzieci baliśmy się pana Etmańskiego dlatego, że niezbyt dobrze mówił po polsku, a na dodatek był postawnym mężczyzną o zniszczonych artretyzmem, kościstych dłoniach. Nazywaliśmy go Niemcem lub Dziadem (był przedwojennym Gdańszczaninem).
Na końcu Biskupiej, niedaleko fryzjera, w swoim sklepie królował pan Płatek. U pana Płatka można było kupić prawie wszystko: guziki, nici, farby do tkanin, pierścionki, korale, spinki i grzebienie do włosów, lakiery do włosów, drobne zabawki, kapiszony i korki do pistoletów. Teraz można by powiedzieć ,,mydło i powidło”. Jednak w latach powojennych były to bardzo przydatne rzeczy. Pan Płatek był sprzedawcą, który wszystkich kupujących traktował z szacunkiem. Zawsze schludnie ubrany, z zawiązanym przy kołnierzyku koszuli krawatem lub aksamitką, z równo przystrzyżonym wąsikiem, nisko się kłaniał witając wchodzących do sklepu, podając towar i żegnając. Czuło się, że każdy klient jest dla pana Płatka bardzo ważny, zarówno duży jak i mały.
Na Biskupiej był też szewc, skup butelek, sklep papierniczy razem z artykułami gospodarczymi, sklep z tkaninami, a także sklep spożywczy, w którym kupowaliśmy mleko na litry, bezpośrednio z kanki. Później pojawił się „sam” – sklep samoobsługowy, a mleko w litrowych butelkach przynoszono do mieszkań.
Państwo Skokowscy prowadzili na Biskupiej, sławny, może nie na cały Gdańsk, ale na pewno na całe śródmieście, zakład fryzjerski, gdzie na pierwszą w mieście trwałą parową ściągały elegantki z ulic Ogarnej, Podgarbary, Toruńskiej czy nawet Kocurki.
Na rogu ulicy Zaroślak i Spadzistej był sklep z wikliną prowadzony przez państwa Ryczko. W sklepie, oprócz wyrobów z tzw. wikliny użytkowej, można było nabyć pierwsze koła hula hop. Koła te cieszyły się dużym powodzeniem gromadząc przed sklepem tłumy kupujących. W tym miejscu kręcono też sceny do filmu “Walet Pikowy”.
Szmaty, butelki!
Od wiosny do wczesnej jesieni w naszej dzielnicy pojawiał się ,,szmaciarz”. Był to mężczyzna, który kierował wozem konnym załadowanym przydatnymi oraz jarmarcznymi przedmiotami. Głos woźnicy rozbrzmiewał gromko: ,,szmaty, butelki!” i od razu cała gromada dzieci oraz dorosłych pojawiała się przy wozie. Zebrane przez nas butelki wymienialiśmy na zabawki – piłeczki na gumce, wiatraczki i gwizdki. Dorośli najczęściej wymieniali szmaty na drobny sprzęt gospodarstwa domowego – talerze, kubki, garnki itp.
Późną jesienią natomiast zjeżdżały na Biskupią Górkę wozy konne załadowane ziemniakami, cebulą, kapustą, jabłkami i węglem. Szczególnie po deszczu, koniom ślizgały się kopyta po bruku i nie mogły uciągnąć wozu załadowanego towarem w górę ulicy Na Stoku czy ulicy Biskupiej. Jesienią robiliśmy też latawce i puszczaliśmy je na wietrze. Z zebranych kasztanów i żołędzi robiliśmy ludziki. Więcej czasu spędzaliśmy w domu, grając w państwa i miasta, statki i warcaby. Rodzice robili zapasy na zimę. Każdy mieszkaniec naszego domu miał piwnicę, w której przechowywany był węgiel, warzywa i przetwory. Nasza piwnica miała okno od strony ulicy i naszemu tacie łatwo było wrzucać do niej węgiel.
Kościół, przychodnia i spacery
Przy ulicy Rogaczewskiego był kościół Chrystusa Króla z przepiękną grotą Matki Boskiej i dużym sadem na górce wokół kościoła.
Przy Rogaczewskiego znajdowała się też Specjalistyczna Przychodnia Lekarska. Do lekarza pediatry chodziliśmy na ulicę Kaletniczą do doktor Haliny Rzewuskiej nazywanej przez nas, dzieci, „ciocią”.
Z ulicy Rogaczewskiego przez most nad Radunią dochodziło się do Placu 1 Maja (Targ Sienny), gdzie był dworzec autobusowy PKS, a także zakład fotograficzny “Foto Słońce” i przedszkole prowadzone przez zakonnice.
Ulica Rogaczewskiego graniczyła z ulicą Górka, mieszkało tam wiele moich koleżanek i kolegów, z którymi chodziłam do szkoły podstawowej.
Przy ulicy Zaroślak znajdował się dworzec kolejowy – przystanek Gdańsk Biskupia Górka, z którego korzystaliśmy do lat sześćdziesiątych wyjeżdżając w czasie wakacji do rodziny.
Po głównej ulicy wylotowej w kierunku Warszawy, Jedności Robotniczej, jeździł na Orunię tramwaj linii 6. Ulica Jedności Robotniczej obsadzona była lipami i oświetlona lampami gazowymi. O zmierzchu i rano pojawiał się na rowerze pan z gazowni, który te lampy zapalał i gasił. Przy ulicy Okopowej był rozległy park, który ciągnął się aż do budynku starego Żaka (obecnie siedziba Rady Miasta Gdańska). Blisko mieliśmy dwa kina, prawie na naszej dzielnicy – kino Wrzos na Kartuskiej i kino Watra przy ulicy Za Murami. Często chodziliśmy tam na poranki.
Od późnej wiosny do wczesnej jesieni prawie każdej niedzieli chodziliśmy też z rodzicami na spacery. Niedziela była jedynym dniem wolnym, bo w soboty była wtedy szkoła i praca. Niedzielny spacer odbywał się prawie zawsze taką samą trasą. Szło się od ulicy Jedności Robotniczej do parku przy ulicy Okopowej, mijaliśmy dworzec PKS i niedaleko Żaka, gdzie w parku stał czołg, bawiliśmy się z innymi dziećmi. Moi bracia wchodzili do czołgu, a ja bawiłam się z dziewczynkami.

Wracaliśmy spacerem przez Bramę Wyżynną, ulicą Ogarną do Słodowników, żeby w cukierni W-Z kupić pączki lub inne ciasto. Często też jeździliśmy do Parku Oliwskiego, do ZOO lub do Sopotu na molo. Latem zaś na plażę na Sianki, na bastiony przy Bramie Nizinnej lub polany, na tzw. plażowanie.
Szkoła na cmentarzu
W 1963 roku rozpoczęła się budowa Szkoły Podstawowej nr 21. Na cmentarzu pojawili się robotnicy i samochody. Najpierw zniszczone zostało ogrodzenie z piękną, kutą furtką wychodzącą na ulicę Na Stoku, potem nastąpiła wycinka drzew i rozkopywanie grobów. Część grobowców załadowano na samochody i od razu wywieziono, część rozkradli ludzie. Do dzisiaj mam w pamięci szkielety pokryte zbutwiałymi ubraniami i czaszki, niektóre jeszcze z włosami, ułożone w stosy po wydobyciu z grobów. W nocy ktoś te stosy rozgrzebywał, mówiono że ludzie szukają złota. Po pewnym czasie wydobyte szkielety zostały załadowane na ciężarówki i wywiezione, ale jeszcze przez długi czas po wybudowaniu szkoły można było trafić na ludzkie szczątki. Nikt nie robił w tamtych czasach ekshumacji. Dzieci też nie miały szacunku do zmarłych, zdarzało się, że chłopcy nosili na kijach czaszki i nas dziewczynki straszyli.
Pamiętam też, jak pewnego razu starsi koledzy, Heniek P., Jurek K. i inni postanowili wykopać schodki na stoku góry przy budynku nr 35, żeby łatwiej było im wchodzić na górę. W trakcie kopania natrafili na szkielet niemieckiego żołnierza w pełnym rynsztunku, w hełmie i z bronią. Ktoś powiadomił milicję, która szybko zabezpieczyła teren i za parę godzin nie było śladu po niemieckim żołnierzu. Więcej starsi koledzy już nie kopali żadnych schodów, ale czasem chwalili się klamrą od niemieckiego pasa, lub guzikami od niemieckiego munduru.
„Walet pikowy” i generał de Gaulle
Z lat sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych utkwiły mi w pamięci niektóre wydarzenia, jak choćby przejazd kolarzy Wyścigu Pokoju ulicą Jedności Robotniczej w 1961 roku. Mogliśmy na żywo oglądać wyścig, który miał metę na stadionie Lechii przy ulicy Traugutta, drugie miejsce zajął w tym etapie Stanisław Gazda.
Na ulicy Biskupiej, Salwator, Na Stoku i Zaroślak, w latach 60-tych kręcono sceny do dwóch filmów ,,Walet Pikowy” i ,,Do widzenia do jutra”. Widok aktorów i kamer to było dla nas dzieci niesamowite przeżycie, tym bardziej, że mogliśmy brać udział w scenach jako statyści.
W 1967 roku do Gdańska przyjechał generał de Gaulle. Przejazd kolumny samochodów z generałem odbywał się ulicą Jedności Robotniczej. Uczniów naszej szkoły ustawiono w szeregu wzdłuż trasy przejazdu delegacji. Wręczono nam francuskie oraz polskie chorągiewki i naszym zadaniem było nimi machać. Z tej okazji, żeby budynki przy ulicy Zaroślak i Na Stoku ładnie wyglądały, pomalowano je, ale tylko od strony trasy przejazdu kolumny.

14 grudnia 1970 roku rozpoczął się strajk stoczniowców w Stoczni Gdańskiej. W strajku brał udział mój tata, który tego dnia, ani w dniach następnych (do końca strajku), nie wrócił do domu ze stoczni. Codziennie chodziliśmy na strych naszego domu i obserwowaliśmy, co dzieje się w stoczni, ponieważ chodziły słuchy, że wojsko będzie atakowało stoczniowców. Młodzież z naszej dzielnicy brała czynny udział w manifestacjach, znaliśmy dobrze te tereny, więc łatwo było nam się schronić czy uciec przed milicją lub ZOMO. Na drugi lub trzeci dzień, a w zasadzie w nocy, obudził nas hałas od strony Jedności Robotniczej i Okopowej. To czołgi, które jechały po bruku tak bardzo hałasowały. Rano wraz z koleżankami zobaczyłyśmy kolumnę czołgów, a przy nich żołnierzy. Ponieważ był to mroźny dzień, podeszłyśmy do żołnierzy z gorącą herbatą. Po chwili rozmowy powiedzieli nam, że wydano im rozkaz stłumienia buntu gdańszczan niemieckiego pochodzenia i rozrób chuligańskich.
Gdy w 1980 roku osunęła się ziemia na budynki przy ulicy Spadzistej i Zaroślak, nie mieszkałam już wtedy przy ulicy Na Stoku, ale mieszkała tu jeszcze moja mama. Szybko przyjechałam z Przymorza na Biskupią Górkę, żeby dowiedzieć się czy mamie nic nie zagraża. Widok był straszny: osunięta glina i ziemia sięgała w niektórych domach nawet do I piętra. Do usuwania ziemi zostało zaangażowane wojsko. Moi bracia, którzy byli w wojsku, zgłosili się do tej akcji na ochotnika, bo też nie wiedzieli, które budynki zostały zasypane ziemią, a bali się o naszą mamę. Nasz dom nie ucierpiał, ale po tym wydarzeniu mama pod koniec 1980 roku wyprowadziła się na Przymorze.
„Ogórkiem” do szkoły
Chodziłam aż do trzech szkół podstawowych. Pierwszą była Szkoła Podstawowa nr 7 mieszczącą się przy Placu Wałowym. Droga do tej szkoły prowadziła przez most-wiadukt na Zaroślaku i schodki na stację kolejową, z której wychodziło się na ulicę Białowieską (obecnie Augustyńskiego) i dalej wędrowało do Placu Wałowego.
Szkoła była stara, zbudowana z czerwonej cegły, ogrzewana piecami, z salą gimnastyczną na ostatnim piętrze, z ubikacjami na podwórku i psem przywiązanym do budy. Obok szkoły był ładny park z ławeczkami i pozostałościami fontanny. Do tej szkoły chodziłam bardzo krótko, bo tylko do ferii zimowych. Przed feriami okazało się, że mam chodzić do Szkoły Podstawowej nr 47 na starym Chełmie. Do tej szkoły jeździł autobus linii 108. Był to duży, masywny Jelcz zwany ,,ogórkiem”, który często zimą miał kłopot z podjazdem pod stromą, wyłożoną brukiem ulicę Stoczniowców. Chodziłam wtedy wraz z innymi dziećmi do szkoły na piechotę: na skróty koło polskiego cmentarza i przez stary żydowski cmentarz. Po lekcjach zimą zjeżdżaliśmy z ulicy Reformackiej w dół na tornistrach, które były wykonane z polakierowanej tektury i po paru takich zjazdach przedstawiały opłakany stan. Jesienią i wiosną często chodziłam po szkole do mojej koleżanki Galiny I. na ulicę Odrzańską. Ona mnie odprowadzała do ulicy Lubuskiej i dalej ulicą Pohulanka wędrowałam do domu. Czasami ze szkoły schodziłam przez stary żydowski cmentarz, na którym było pełno zniszczonym macew i dom pogrzebowy. Jeździłam też autobusem, który stawał na pętli przy ulicy Mariana Buczka. Znajdował się tam plac zabaw zwany „Ogródkiem Jordanowskim” i drewniany barak – Dom Kultury. W Domu Kultury były pomieszczenia do zajęć dla dzieci ze Szkoły nr 47, scena i widownia. Na scenie odbywały się przedstawienia i występy taneczne m.in. zespołu naszej klasy.
W 1964 roku zostałam przydzielona do Szkoły Podstawowej nr 21, ale udało mi się namówić rodziców, żeby mnie do niej jeszcze nie przenosili. Byłam bardzo zżyta z koleżankami i kolegami ze szkoły nr 47. Dopiero w 1966 roku trafiłam do Szkoły nr 21, którą ukończyłam w 1968 roku. Do tej szkoły miałam blisko, bo przechodziłam tylko przez podwórko między budynkami przy Jedności Robotniczej 10 i 8 i już byłam w szkole.
Do szkoły średniej uczęszczałam w Szczecinku, tam mieszkałam w internacie. Przyjeżdżałam do domu tylko w ferie i na wakacje. Podczas wakacji, które spędzałam w ośrodku wczasowym w Przywidzu, spotkałam Waldka, mojego kolegę, byłego mieszkańca Biskupiej Górki. Waldek wyprowadził się z tej dzielnicy w 1967 roku, a mieszkał w nieistniejącym już domu przy ulicy Biskupiej 22. Kamienicę, w której mieszkał Waldek opisała w swojej książce Elżbieta Budna. Zostaliśmy parą, a mnie udało się przenieść do szkoły medycznej w Gdyni.
Z Biskupiej Górki w świat
Koniec lat sześćdziesiątych i początek lat siedemdziesiątych zapoczątkował duże zmiany w naszej dzielnicy. Zaczęły znikać poszczególne ulice, tory tramwajowe, budynki. Zniknęły balkony, mostki na Raduni, dworzec Gdańsk Biskupia Górka i dworzec PKS. Zburzona została przychodnia przy ulicy Rogaczewskiego, zniknęła ulica Stawki i drewniany wiadukt na Biskupiej, przestał jeździć tramwaj na Orunię, zniknął park przy ulicy Okopowej i ten przy placu 1 Maja.
My też się zmienialiśmy, wydorośleliśmy, zaczęliśmy zakładać rodziny i wyprowadzać się z Biskupiej Górki.
Waldek został moim mężem i wyprowadziliśmy się na gdańskie Przymorze, obecnie nawet nie mieszkamy już w Gdańsku. Często jednak, gdy jesteśmy w Gdańsku, odwiedzamy Biskupią Górkę, na nowo odkrywając dzielnicę w której mieszkaliśmy ponad pół wieku temu. Dzielnicę, gdzie wszyscy się znali, dzieci razem bawiły, a sąsiedzi odwiedzali się w mieszkaniach.
Z lokatorów, którym w latach 40-tych ubiegłego wieku przydzielono mieszkania w domu pod nr 38, żyją już tylko dwie osoby.
Hanna Popiołek – była mieszkanka Biskupiej Górki
