Krystyna Ejsmont, Danuta Kozioł
NA STOKU 7, 8, 9
Na Stoku 7, 8, 9 to jedna z piękniejszych kamienic na Biskupiej Górce. Tak naprawdę to piękna jest fasada, zwłaszcza po jej rewitalizacji przeprowadzonej w 2023 r., natomiast tył, niestety czeka na swoją kolej.
Opis kamienicy i ozdób na jej fasadzie zamieszczony w niepublikowanej pracy magisterskiej Ryszarda Kopittke UG: „To obiekt dwunastoosiowy, czterokondygnacyjny, wybudowany na kształt litery U, z domem frontowym i dwiema oficynami po bokach. Północna część budynku ustawiona jest pod lekkim ukosem, wzdłuż ulicy. Do środka prowadzą dwa wejścia, nad którymi umieszczono zworniki, w formie maszkaronu. Parter został otynkowany. Pozostałe kondygnacje zdobi cegła licówka oraz gipsowe elementy w stylu renesansu francuskiego. Z każdą kondygnacją dekoracja staje się skromniejsza. Nad oknami widzimy rocaille, konsolki podtrzymujące gzymsy nadokienne i parapety, a w opaskach rauty. Środek zaakcentowany został trójkątnym szczytem z facjatką. Wykończony jest półkolistym naczółkiem, wypełniony muszlą. Poniżej znajdziemy rok powstania budynku – 1900. W formie schodkowej otynkowano krawędzie szczytu. Umieszczono też trzy obeliski. W dachu wybito jeszcze sześć lukarn, cztery w formie trójkąta równobocznego, dwie środkowe większe, z kanelowaną drewnianą opaską i sterczynami wykonanymi z blachy. Kamienica w czasie budowy została dostawiona z lewej strony do następnej, o numerze 10, która powstała wcześniej.”
Zastanawiający jest układ budynku. Pierwsza z prawej klatka schodowa ma numer 7 i jest on wspólny dla części głównej i oficyny. Druga klatka schodowa ma podwójny numer 8/9, gdzie 9 jest numerem oficyny. Klatki schodowe są przechodnie, prowadzą na wspólne podwórko na zapleczu. Na podwórko wychodzą też okna klatek schodowych, tak że wszystkie 12 okien na I, II i III piętrze od frontu należą do mieszkań.
HISTORIA
Na podstawie starych ksiąg adresowych Gdańska (dostępnych w formie zdygitalizowanej) prześledźmy, jak na przestrzeni lat zmieniali się właściciele tej parceli i tego domu.
Trzeba też wziąć pod uwagę, że do ok. 1884 r. były to trzy parcele o adresie Schwarzes Meer 37, 38 i 39, należące do trzech osób, potem do ok. 1915 r. kamienica miała adres Bischofsgasse 7, 8 i 9, a od 1916 do 1945 r. Grenadiergasse 7, 8 i 9.
1864/65 r. – na planie Buhse`go i w księdze adresowej Gdańska na ulicy Schwarzes Meer mamy trzy parcele i trzech właścicieli: nr 37 – pan C. Rohloff muzyk, który był również właścicielem parceli nr 84; nr 38 – pani A.J. Martens, wdowa, z domu Karski; nr 39 – pan J.J. Mierau, kupiec.


1874 r. – nr 37 ma nowego właściciela, Alexandra Kemmlinga, czeladnika stolarskiego.

1876 r. – nr 38 ma nowego właściciela, Johanna Davida Krause, robotnika.

1884 r. – pan Mierau odkupuje dom na parceli nr 38, a ok. 1886 r. ulica zmienia nazwę na Bischofsgasse i parcele przyjmują numery 7, 8 i 9, co też widać na planie Buhse`go (po skreśleniach).
Księga adresowa 1884-1897 r. – dom nr 37 przejmuje wdowa po poprzednim właścicielu, Friederike Kömmling.
Jak widzimy w księgach adresowych, domy na tych trzech parcelach musiały być bardzo małe. Mieszkało w nich najwyżej trzech lokatorów i to, sądząc po zawodach, raczej ubogich.


1900 r. – właścicielem wszystkich trzech posesji zostaje Herman Röhr, mistrz budowniczy, który rozpoczyna budowę jednej, dużej kamienicy na całym terenie, a mieszka na Grosse Berggasse 2 (obecnie nieistniejąca Biskupia 2).

1902 r. – nowo wybudowaną kamienicę odkupuje Rudolf Radtke, kupiec mieszkający na Poggenphufl 1 (obecnie Żabi Kruk). Jak widzimy, lista lokatorów podzielona jest na klatkę nr 7 i drugą z oficyną – numerowaną 8/9. Zmienia się też profil zawodowy lokatorów. Przeprowadza się tu pan Röhr, budowniczy, mieszkają urzędnicy, nauczyciele, kaznodzieja, kasjerka, kupcy, drukarz i inni.


1907 r. – nową właścicielką zostaje Henrietta Ortmann, opisana jako rentierka i wdowa. Dom jest w jej posiadaniu do 1921 r. W międzyczasie (ok. 1916 r.) zmienia się nazwa ulicy na Grenadiergasse, numeracja pozostaje bez zmian.

1922 r. – kamienicę odkupuje mistrz szewski, August Kunst, mieszkający na Sandgrube 44 (obecnie ul. Rogaczewskiego). Pozostaje on właścicielem prawdopodobnie do końca wojny. Ostatnia dostępna księga adresowa, w której figuruje jest z 1942 r.


RODZINA SCHOENNAGELÓW
W 1934 r. do kamienicy na Grenadiergasse 7 wprowadziła się rodzina Schoennagelów (Schönnagel), poprzednio mieszkająca od 1921 r. na ulicy Fleischergasse 68 (obecnie Rzeźnicka). Wcześniej nie figurują w księgach adresowych Gdańska. W powiecie kościerskim we wsi Szatarpy, skąd przyjechali, mieszkał nestor rodu Johann.
Rodzina składała się z czterech osób.
Ojciec, Leon Schoennagel, ur. 11.04.1893 r., początkowo po przyjeździe do Gdańska opisany był jako ślusarz, a później jako kierownik zmiany w basenie węglowym Rady Portu i Dróg Wodnych w Gdańsku. Brał czynny udział w życiu polonijnym. Pracował społecznie przy budowie polskiego kościoła Chrystusa Króla. Aresztowany 1 września 1939 r., wraz z żoną Józefą i synem Janem, więziony w Victoriaschule, przewieziony pierwszym transportem do obozu w Stutthowie, następnie, w kwietniu 1940 r. do obozu w Sachsenhausen, stamtąd trafił do Dachau, gdzie zmarł 27 stycznia 1945 r.
Matka, Józefa Schoennagel, z d. Stefańska, ur. 16.01.1896 r., aresztowana 1 września 1939 r., przewieziona do Victoriaschule, była świadkiem pobicia ks. Bronisława Komorowskiego. Została zwolniona tego samego dnia ok. godziny 17. Wyrzucono ją z mieszkania, mimo że sprzeciwiał się temu właściciel kamienicy, August Kunst, pod pretekstem, że Schoennagelowie zalegają za pół roku z komornym (co nie było prawdą). Dzięki jego przychylności w mieszkaniu zachowały się meble rodziny. Józefa mieszkała w tym czasie na Altes Ross nr 6 (obecnie Grząska). Na ten adres mąż pisał do niej z obozu Dachau listy, które zostały później przekazane do Muzeum II Wojny Światowej.
Starszy syn Jan, ur. 05.01.1923 r. w Gdańsku, uczęszczał prawie do wybuchu wojny do Gimnazjum Polskiego. Był członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej, ZHP i Klubu Sportowego Gedania, gdzie był juniorem w sekcji piłki nożnej. Wraz z rodzicami brał udział w budowie polskiego kościoła parafialnego pod wezwaniem Chrystusa Króla. Aresztowany razem z rodzicami 1 września 1939 r. trafił najpierw do Victoriaschule, a potem do więzienia przy Schiesstange (obecnie Areszt Śledczy przy ul. Kurkowej). Pierwszym transportem został przewieziony do obozu Stuthoff, a 6 października 1939 r., jako małoletni (16 lat) został zwolniony do domu, z obowiązkiem zgłaszania się na Gestapo. Na rewir policyjny musiał stawiać się dwa razy dziennie, a po jakimś czasie urząd zatrudnienia skierował go na roboty do gospodarza w Migowie. W 1941 r. stanął przed komisją wojskową, jednak ponieważ nie był „wniemczony” nie otrzymał książeczki wojskowej, ani powołania. Został wezwany przed Eindeutschungskommission (komisja ds. „wniemczania”), odmówił wyrzeczenia się rodziców i do końca wojny pracował w ciężkich warunkach u gospodarza w Migowie.
Młodszy syn Leon Schoennagel junior, ur. 07.04.1924 r. był uczniem Gimnazjum Polskiego. Pod koniec lata 1939 r. rodzice wysłali go do dziadków w Szatarpach, w powiecie kościerskim. W pierwszym okresie wojny został wywieziony z krewnymi do Generalnej Guberni. Wrócił do Gdańska po zakończeniu wojny.
Nikogo z rodziny Schoennagelów nie odnotowano w księgach adresowych z 1940/41 i 1942 r.
Wspomnienie Marii (Marleny) Schoennagel
Mój ojciec, Jan, opowiadał swoim dzieciom, a potem wnukom, o czasach przed II wojną światową, o pobycie w obozie Stutthof i latach wojny. Jego wspomnienia są pielęgnowane i przekazywane następnym pokoleniom.
Ojciec był drugim synem Leona Schoennagela, urodził się 5 maja 1923 r. Jego starszy brat Franciszek zmarł w wieku 17 lat z powodu choroby. Najmłodszy był Leon junior.
Gdy tata miał 9 lat, rodzina przeniosła się z ulicy Rzeźnickiej na ulicę Na Stoku 7, do dużego trzypokojowego mieszkania pod nr 4. Członkowie naszej rodziny należeli do wielu polskich organizacji. Chłopcy byli harcerzami, Jan żeglarzem i należał też do Klubu Sportowego Gedania, chodził na treningi. Przed wojną dziadek Leon i tata Jan byli w kontakcie z rodziną Witkowskich, Zwarrów, Potrykusów i z Ruchniewiczami.
W sierpniu, przed samym wybuchem wojny, ojciec pojechał na kolonie kościelne w Pieniny z ks. Modzelewskim. I tam dostał list od rodziców, żeby wracając do Gdańska nie afiszowali się, że są Polakami, bo to niebezpieczne. I oni w pociągu pozdejmowali mundurki harcerskie i nie rozmawiali po polsku.
Pierwszego września 1939 r. całą rodziną (bez Leona juniora, który wcześniej wyjechał do rodziny do Szatrap) poszli do znajomych Potrykusów zorientować się w sytuacji. Już na ulicy zostali aresztowani i przewiezieni do Victoriaschule. Babcię zwolniono po południu, a dziadek i ojciec, przez więzienie na Kurkowej trafili pierwszym transportem do Stutthofu. Właściwie to budowali ten obóz. Tatę zwolniono po dwóch miesiącach i został wysłany na roboty do bauera do Migowa. Dziadek Leon przeszedł przez kilka obozów; ze Stutthofu trafił do Sachsenhausen, potem do Mauthausen, a na koniec do Dachau, gdzie zmarł w styczniu 1945 r.
Babcia Józefa została w dawnym mieszkaniu dzięki właścicielowi kamienicy, który był przychylny rodzinie i nie pozwolił jej wyrzucić, mówiąc, że zalega z komornym.
W 1945 r. tato się ożenił i zamieszkał przy Biskupiej 30 m. 6. To było prawie naprzeciwko przedwojennego mieszkania. Babcia została w starym mieszkaniu. Babcia miała stare meble; charakterystyczny okrągły stół, krzesła, bufet i kredens w kolorze brązowym. Na Biskupiej 30 były podobne meble, ale czarne. Robione były na wzór gdańskich. Babcia przychodziła codziennie do nas na Biskupią, albo my chodziliśmy do niej. Jak już jej było ciężko chodzić, to gdy były jakieś spotkania rodzinne, to wnuki czy inni mężczyźni z rodziny sprowadzali ją na dół. Po wojnie Ciocia Ania przyjechała do Gdańska z Egiertowa uczyć się w szkole handlowej. Zamieszkała u babci Józefy. Wyszła za mąż za narzeczonego z tej samej wsi i mieszkali razem z babcią do jej śmierci.
Dziadek pisał listy z obozów i później tata oddał je do Muzeum II Wojny Światowej. Tata jeździł co roku do Stutthofu i raz był w Dachau. Ja chodziłam pierwszego września pod budynek dawnego Victoriaschule. W ten sposób pielęgnowaliśmy w rodzinie pamięć po tych, którzy wtedy zginęli. Pamiętam, że Pan Zwarra przychodził do ojca i spisywał jego wspomnienia.
Teraz często chodzę do cioci na Na Stoku 7, patrzę w okna mieszkania na Biskupiej i jestem cała we wspomnieniach. Przypominam sobie ludzi, których już nie ma, rodziców i pokoje naszego mieszkania.
Opracowując dzieje kamienicy Na Stoku 7, 8 i 9 spotkaliśmy się z zagadką. Najważniejszym dla nas elementem tej opowieści są dzieje rodziny Schoennagelów, której członkowie działali w różnych polskich organizacjach w Wolnym Mieście Gdańsku, ale również mieszkali w niedalekim Egiertowie, które poniosło ofiary w latach wojny. Otóż według przedwojennych ksiąg adresowych Gdańska Leon Schoennagel od 1934 r. do 1939 r. zameldowany był pod adresem Grenadiergasse 8, czyli obecnie Na Stoku 8. Także Brunon Zwarra spisując wspomnienia Jana Schoennagela z czasów wybuchu wojny do książki „Gdańsk 1939”, napisał, że mieszkał on na Grenadiergasse 8/9. Tymczasem po zakończeniu wojny, z przekazu rodzinnego i z faktu zameldowania, aż do dnia dzisiejszego zajmowane nieprzerwanie przez członków rodziny mieszkanie znajduje się pod adresem Na Stoku 7. To są dwie klatki w tej samej kamienicy, ale mające przypisane różne numery i różnych lokatorów. W chwili obecnej nie potrafimy wyjaśnić tej rozbieżności.
WSPOMNIENIA MIESZKAŃCÓW KAMIENICY nr 7
Lech Hasse, były mieszkaniec
Moi rodzice poznali się i pobrali w 1945 r. w brytyjskiej strefie okupacyjnej w Niemczech w obozie repatriacyjnym w Bardowicku. Wrócili do Polski jednym z ostatnich transportów i zamieszkali w Gdańsku, przy ulicy Na Stoku 7, mieszkania 2, gdzie się urodziłem w 1946 r.
W mieszkaniu tym żyła Niemka, przedwojenna Gdańszczanka, która wyjeżdżała do Niemiec i sprzedała to mieszkanie rodzicom.
W tamtych czasach było duże parcie na ładne mieszkania i władza chciała tam lokować swoich ludzi. Gdy miałem 3 lata dokwaterowano nam do jednego pokoju człowieka z bezpieki, do tego jeszcze chorego na gruźlicę. Jakoś udało się go skłonić do wyprowadzki, tym bardziej, że trzy lata po mnie urodził się drugi syn, a po dziesięciu trzeci.
W okolicy były zgliszcza i ruiny, zwłaszcza na końcu ulicy Na Stoku i na przedwojennym Czarnym Morzu, wtedy Stawki, teraz stoją tam trzy biurowce. Chłopcy biegali po tych gruzach. Była gdzieś tam chyba kiedyś fabryka czekolady, bo znalazłem tam foremki do odlewania czekolady, takie proste, jak dzisiejsze tabliczki. Przytrafiła mi się tam niebezpieczna przygoda, bo wpadłem do piwnicy i przysypał mnie gruz, na szczęście skończyło się na powierzchownych ranach.
Wśród tych gruzów pracowali ludzie trudniący się odzyskiwaniem cegieł, które układali w stosy, a potem sprzedawali, w ten sposób oczyszczali ten teren.
Poprzednia lokatorka zostawiła w mieszkaniu trochę mebli, pamiętam wielką szafę trzydrzwiową, na którą właziłem i bawiłem się przechowywanymi na niej „skarbami”. Na sufitach były gipsowe ozdoby.
Toaleta była na klatce schodowej, ale przynależna tylko do naszego mieszkania, więc ojciec zrobił bezpośrednie wejście do niej od strony mieszkania, wstawiliśmy też wtedy tam wannę.
Mama też pracowała, więc dziećmi opiekowała się sąsiadka. Potem gdy już chodziłem do szkoły nr 7 przy ul. Pod Zrębem, to po drodze odprowadzałem brata do przedszkola na rogu ul. Okopowej i Toruńskiej. Droga, nawet na skróty, trwała co najmniej 20 minut. Po październiku 1956 odtworzył się ZHP i wróciła do szkół religia. Najmłodszy brat chodził już do nowej szkoły przy ulicy Na Stoku. Później ja też tam chodziłem i zaprzyjaźniłem się wówczas z Tadeuszem Karmazynem.
Pamiętam nauczyciela Lawińskiego. Jego syn był animatorem kultury, pisał wiersze, był lubiany i ceniony.
Pamiętam kościół Chrystusa Króla, w którym ks. Kazimierz Kluz zmienił wystrój na bardziej współczesny, pozostawił w nim jednak przedwojenną kamienną figurę Chrystusa. Grota przy kościele powstała z inicjatywy ks. Zygmunta Badowskiego. Parafianie znosili kamienie i pracowali przy jej budowie, a że nie było na to pozwolenia, to ksiądz siedział za to dwa lata w wiezieniu.*
Często wracaliśmy ze szkoły drogą przy kościele pomennonickim i zdarzało się że schodziliśmy pod mostkiem do Raduni i łapaliśmy raki, było ich pod kamieniami sporo. Potem babcia kolegi nam je gotowała, do dziś pamiętam jak strasznie piszczały, gdy je żywe wrzucała do wrzątku.
Na plac 1 maja (dziś Targ Sienny – przyp. red.) chodziliśmy przy torach kolejowych. Za budynkiem Poczty Polskiej był olbrzymi śmietnik, gdzie wyrzucano w całości dokumenty i korespondencję, a my wyszukiwaliśmy wśród nich znaczków pocztowych i zabieraliśmy je do kolekcji.
Na ulicy Biskupiej był sklepik pana Płatka, bardzo miłego, grzecznego sprzedawcy, który był prześladowany przez SB. Za Płatkiem był kiosk pana Kowalke, który potem przeniósł się na drugą stronę ulicy. Pomagała mu rodzina; najstarszy syn zdobywał nagrody na konkursach tańca towarzyskiego, a starsza córka studiowała medycynę.
Do fryzjera chodziłem do budynku naprzeciwko naszego, do dziadka kolegi, który strzygł chłopców z okolicy, a na koniec układał loki na włosach, które szybko, po powrocie do domu rozczesywaliśmy.
Pamiętam sklepik pana Etmańskiego, na rogu Biskupiej 29, ale gdy raz zobaczyłem, że on kapustę do kiszenia ugniata bosymi nogami w jakiejś wannie, to już tam staraliśmy się nie kupować. Też na rogu Biskupiej i Na Stoku, w kamienicy Na Stoku 10, na samej górze, mieszkał pan Lubieniecki, który miał fabrykę farb i lakierów przy ulicy Górnej. Nie było przy niej już domów oprócz jednej ruiny i w baraku była właśnie ta fabryczka. On również był artystą malarzem i podobno w latach pięćdziesiątych namalował w kościele św. Józefa sceny biblijne na ścianach i na sklepieniu, później zamalowane prawie w całości.
Piętro wyżej mieszkała pani Józefa Schoennagel, bardzo zacna i poczciwa kobieta. Mówiła z akcentem niemieckim, ale pochodziła z rodziny polskich Gdańszczan. Jej syn Jan mieszkał na rogu Biskupiej, był bardzo zaangażowany w polskich organizacjach przed wojną, a młodszy Leon został prawnikiem i często go spotykałem później na ul. Politechnicznej, mieszkał tam w małym domku.
Z panią Józefą mieszkała jej krewna, pani Ania, która mieszka tam do dziś, bardzo sympatyczna osoba.
Naprzeciwko nas, mieszkała rodzina ze Lwowa, która miała też trójkę dzieci. Moja mama zapoznawała się z tajnikami kuchni lwowskiej, bo ta sąsiadka, pani Anna, często przynosiła nam różne potrawy na spróbowanie. I często pożyczała od naszej mamy cukier, sól i jakieś drobne rzeczy i przy okazji lubiła sobie pogadać.
Na drugim piętrze, nad panią Schoennagel, mieszkały dwie rodziny. Starsza pani z synem w jednym pokoju, mieli olbrzymiego wilczura. W pozostałych dwóch pokojach mieszkał marynarz, który rzadko bywał w domu, miał żonę i trzy córki.
Na samej górze mieszkali państwo Narlochowie, on pracował w porcie, a żona zajmowała się trójką dzieci.
Na klatce było dużo dzieciaków, większość jednak była młodsza lub starsza ode mnie, tak że bawiłem się chyba tylko z dwójką rówieśników.
W klatce 8/9 na I piętrze mieszkał krawiec, miał jednego syna. Na samej górze mieszkali państwo Kowalscy, mieli dwóch synów. Natomiast naprzeciwko mieszkał facet, który odzyskiwał cegłę z tych gruzowisk i sprzedawał ją. Miał syna i córkę.
Tak więc było w okolicy dużo dzieci. Latem spędzaliśmy często czas na górze petkego, tam robiliśmy sobie różne zawody sportowe, skakaliśmy wzwyż, rzucaliśmy kulą, oszczepem. Zimą zjeżdżaliśmy serpentyną tzn. ulicą Pohulanka, od jej początku aż do szpitala na Nowych Ogrodach, osiągając dużą szybkość. Mieliśmy takie długie, trzyosobowe sanki i jeszcze katajkę z przodu, taką konstrukcję z łyżwami przymocowanymi do deski, żeby można było kierować na tych zakrętach. Zjeżdżaliśmy też z „Armaty” i „Krowy”. Na górce obok kościoła Chrystusa Króla mieliśmy skocznię i gdy byłem w trzeciej klasie to złamałem na niej nartę, na szczęście nic mi się nie stało.
Tato co roku kupował węgiel na zimę, taki facet przywoził go i zrzucał na chodnik. Trzeba było ten węgiel od razu zrzucić przez okienko do piwnicy, a potem tato ubierał ten swój angielski berecik, brał wiaderko i chodził po ten węgiel do piwnicy. Tata jeździł wcześnie do pracy tramwajem „piątką”. Przed wyjściem rozpalał w piecach, my jeszcze wtedy spaliśmy, ale potem musieliśmy pieców pilnować, czyli zamknąć drzwiczki we właściwym czasie, wynosiliśmy też popiół. Co jakiś czas przychodził kominiarz, który sprawdzał czy ten komin jest drożny, czy sadza go nie zapycha. I tak to z tym paleniem było. Potem, gdy przeszliśmy na ogrzewanie elektryczne, to już było wygodnie.
Brat Tomasz przeprowadził remont tego mieszkania, docieplił podłogi, bo ciągnęło od piwnicy, doprowadził centralne ogrzewanie. Mieszkanie ma przypisaną piwnicę i wydzieloną część strychu, zamykaną na kłódkę.
W marcu 1968 r. w był na Politechnice strajk solidarności z uwięzionymi Kuroniem i Michnikiem, ale się nie powiódł, bo robotnicy nie dołączyli. Przemawiał rektor Rychlewski, żeby uspokoić nastroje i przyjechał I sekretarz Kociołek, który się odgrażał. W imieniu studentów mocno przemówił kolega Konieczko i potem miał kłopoty ze zrobieniem dyplomu. Także Andrzej Biernaś (mieszkał Na Stoku 12 – przyp. red.) po swoim ostrym przemówieniu został usunięty z uczelni.
W 1970 r. podczas strajków obserwowaliśmy ze strychu naszego domu jak tłum demonstrantów podchodził pod gmach więzienia, aby uwolnić strajkujących, osadzonych tam w areszcie. Widziałem jak czołgi tam podjeżdżały i tą całą zawieruchę było widać. Natomiast wcześniej byłem koło gmachu komitetu wojewódzkiego, gdy on się palił, tak że znam to wszystko z autopsji. Jak pracowałem na Politechnice to mieliśmy radiostację, którymi namierzaliśmy milicję, a oni namierzali nas, ale zdążyliśmy wyłączyć radio i się ukryć.
Najmłodszy brat został złapany z kamieniem w ręku, gdy były zamieszki przy Biskupiej Górce w 1980 r., wezwano mamę i straszono, że zostanie zabrany do domu dziecka, ale jakoś po dwóch dniach go zwolnili.
Całe moje dzieciństwo i wczesna młodość były związane z tą dzielnicą. W rodzinnym domu przy ulicy Na Stoku 7 mieszkałem do 1974 r.
*”Wrogowie Polski Ludowej” –
https://gdansk.gosc.pl/doc/6935049.Wrogowie-Polski-Ludowej
Ks. Zygmunt Badowski studia ukończył we Lwowie. Za “wrogą działalność” w 1944 r. został wywieziony do Związku Sowieckiego. Po przyjeździe do Gdańska jako administrator parafii pw. św. Franciszka z Asyżu w Gdańsku-Siedlcach odpowiadał za odbudowę świątyni ze zniszczeń wojennych, zwieńczoną uroczystym poświęceniem przez administratora apostolskiego ks. Andrzeja Wronkę. Następnie kapłan został administratorem parafii pw. Chrystusa Króla w Gdańsku (w latach 1949–1955). W tym czasie jawnie występował przeciwko komunistycznemu reżimowi, a UB oceniał jego aktywność jako “reakcyjną”. M.in. w czasie procesji Bożego Ciała w 1953 r. kapłan wywiesił transparenty bez zgody władz, regularnie urządzał bez pozwolenia przedstawienia dla młodzieży “o wrogiej politycznej treści”, wygłaszał publicznie “teorie sanacyjne”, wspierał ekspatriantów z Wilna, organizował bez zgłoszenia pielgrzymki do Częstochowy
Lech Hasse
Pani Anna, mieszkanka kamienicy od 1948 r.
Urodziłam się 1933 r. w Egiertowie w rodzinie Klein. Egiertowo było wsią rolniczą, ale była w niej szkoła, sklep oraz karczma prowadzona przez Niemców. Przed wybuchem wojny w Egiertowie mieszkały w większości rodziny niemieckie. Polskich rodzin było tylko pięć: Muszka, Tessa, Kelin, Herbasz, i Ulenberg. Ludność polska i niemiecka żyły w zgodzie, jak jedna wielka rodzina, ale sytuacja zmieniła się diametralnie wraz z wybuchem II wojny światowej. Z dnia na dzień relacje z Niemcami stały się wrogie. W pierwszych dniach września 1939 r. rozpoczęły się represje i prześladowania. Niemcy pojmali około 20 mężczyzn z Egiertowa, w tym mojego siedemnastoletniego brata, ojca i wuja. Więźniowie przetrzymywani byli w starej kuźni. To właśnie w tym miejscu znajduje się obecnie pomnik upamiętniający pomordowanych i pojmanych mieszkańców Egiertowa. Miałam wtedy 6 lat. Przez kilka dni chodziłam z mamą do więzionych, nosiłyśmy im jedzenie, a po kilku dniach zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Ojciec, Józef Klein, trafił do obozu w Sztutowie, a brat Jan do obozu w okolicach Wejherowa.
Wraz z wybuchem wojny Niemcy zabrali nam gospodarstwo, a nasza rodzina (mama, ja i trzech braci) musiała pracować dla Niemców. Dostawaliśmy jeden bochenek chleba na tydzień dla całej pięcioosobowej rodziny.
Poszłam do szkoły w 1939 r., była tam tylko jedna klasa. Uczył nas Niemiec, w języku niemieckim.
Miejsce pamięci w Egiertowie zostało ufundowane przez naszą rodzinę. Wśród tragicznie pomordowanych w 1939 r. znaleźli się: Ulenberg Walenty, Jedernalik Alfons, Tessa Józef, Tessa Jan, Magulski Robert, Klein Bernard, Klein Józef, Klein Jan.
Do Gdańska przyjechałam we wrześniu 1948 r. Zamieszkałam w domu przy ulicy Na Stoku 7/4 u mojego wujostwa, Józefy i Leona Schoennagelów. W 1948 r. dzielnica nie była bardzo zniszczona działaniami wojennymi. Największe ruiny były za budynkiem Biskupia 4. W miejscu dzisiejszej Alei Armii Krajowej i biurowców przy ul. Na Stoku znajdował się duży pas zieleni, na którym było boisko sportowe. Za kościołem Mennonitów stał zabytkowy pałacyk, w którym mieściła się wypożyczalnia strojów teatralnych (przy ul. Okopowej – przyp. red.), było więcej drzew. Z okien mojego domu widać było dworzec PKS, a nieopodal niego znajdowała się przychodnia lekarska, która została zamknięta w latach 60. Na ulicy Biskupiej 4 w dolnej części budynku była knajpa, w późniejszym okresie w lokalu znajdował się sklep z materiałami, chemiczny, potem pralnia. Na rogu tej samej kamienicy był malutki sklepik ogólnospożywczy, który prowadził pan Kowalke – tym sklepem kojarzą mi się przepyszne bułki amerykanki, które uwielbiali moi synowie. Pamiętam również jak pączki do tego sklepiku na rowerze przywoził pan Płończak, który w latach 80., na placu po spalonej kamienicy Na Stoku 46 wybudował piekarnię funkcjonującą do dnia dzisiejszego. Obok sklepu pana Kowalke był jeszcze sklepik, w którym można było kupić korki i kapiszony do pistoletów. Ponoć w okresie przedsylwestrowym połowa mieszkańców Gdańska robiła zakupy w tym sklepie, żeby hucznie przywitać Nowy Rok. W tamtych czasach nie było przecież petard i fajerwerków. Ten sklepik prowadził pan Płatek, bardzo miły i uczynny człowiek. Mieszkańcy dzielnicy nadali mu przezwisko „Dziękuję”, bo każdemu klientowi wielokrotnie dziękował za zrobiony zakup. Wspomnieć również muszę fryzjera pana Skokowskiego. W jego zakładzie fryzjerskim wszystkie panie z dzielnicy, a później z całego miasta, robiły sobie trwałą ondulację na ciepło. Jeszcze w 2008 r. ją tam robiono. Za budynkiem Na Stoku 46 był skup butelek i makulatury, prowadził go pan Grzywacz. Pamiętam również tramwaj nr 6, który jeździł na Orunię, zlikwidowano go w latach 70., jak również ulicę Stawki, która zniknęła w związku budową trasy W-Z.
ANONSE PRASOWE
Życie mieszkańców kamienicy Na Stoku 7, 8 i 9 przez pryzmat anonsów prasowych z czasów PRL zamieszczanych w Dzienniku Bałtyckim. Szczególnie artykuł interwencyjny z 1978 roku pokazuje, że problem utrzymania czystości w punkcie odbioru śmieci przy tej posesji ma bardzo długą historię, bo trwa do dziś.
Na Stoku 7
Na Stoku 8-9
FOTOGRAFIE KAMIENICY

FOTOGRAFIE KAMIENICY nr 7
FOTOGRAFIE KAMIENICY NR 8/9
WSPÓLNE PODWÓRKO
***
Swoista „biografia” posesji i kamienicy opracowana została z wykorzystaniem strony „Momente im Danziger Werder…”, na której zgromadzono zasoby różnych bibliotek cyfrowych (dostępnych online) dotyczących Prus Zachodnich, ze szczególnym uwzględnieniem ksiąg adresowych Gdańska z XIX i XX wieku z Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej. Nie zachowała się przedwojenna teczka.
Podziękowania też należą się też Ryszardowi Kopittke, z którego pracy magisterskiej “Biskupia Góra – Architektura i Urbanistyka” UG Wydz. Historyczny, 2016 r., możemy również czerpać wiedzę.
Historię kamienicy Na Stoku 7, 8, 9 opracowano w ramach projektu Stowarzyszenia Biskupia Gorka „Śladami Brunona Zwarry” dofinansowanego ze środków Miasta Gdańska.
