Krystyna Ejsmont, Danuta Kozioł
NA STOKU 46
Przedwojenna kamienica o adresie Na Stoku 46 nie dotrwała do naszych czasów. Był to prosty, otynkowany budynek, bez ozdób na fasadzie, trzykondygnacyjny i dziewięcioosiowy, tzn. posiadał po 9 okien na wyższych kondygnacjach. Miał dwa wejścia i dwie niezależne klatki schodowe, z których lewa była przechodnia i prowadziła na podwórko, z którego można było wejść do przylegającej do budynku trzykondygnacyjnej oficyny. W latach siedemdziesiątych przeprowadzono ekspertyzę, która wykazała bardzo zły stan techniczny i zalecono rozbiórkę. Budynek był stopniowo wykwaterowywany i stał opuszczony, aż w 1980 r. doszło do pożaru poddasza, w wyniku którego wyburzono go wraz z oficyną. Zdjęcia, jakie wykonano podczas akcji gaśniczej, są jedynymi nam znanymi, na których widać omawiany obiekt.
Na miejscu dawnej kamienicy wybudowano nową, która w założeniu miała wyglądem nawiązywać do sąsiedniej, dawnej zabudowy. Mieszczą się w niej zakład produkcyjny jednej z gdańskich cukierni, Miejski Zakład Zieleni i komornik sądowy, a więc życie w pewnym sensie wróciło na tę parcelę.
HISTORIA
Na podstawie starych ksiąg adresowych Gdańska (dostępnych w formie zdygitalizowanej) prześledźmy, jak na przestrzeni lat zmieniali się właściciele tej parceli i tego domu.
Trzeba też wziąć pod uwagę, że do ok. 1884 r. parcela ta miała adres Schwarzes Meer 90 (wcześniej 328), potem do ok. 1915 r. Bischofsgasse 29 i od 1916 do 1945 r. Grenadiergasse 46.
1844 – właścicielem działki, opisanej jako Schwarzes Meer 328 jest Gottlieb Wannoff, robotnik określony później jako murarz.

W księdze z 1864/1865 r. nazwisko właściciela ulega metamorfozie, pisze się teraz Wannhoff, a parcela ma już numer 90.

Pod koniec lat sześćdziesiątych pan Wannhoff zostaje też właścicielem sąsiedniej parceli nr 91. Około 1873 r. umiera, a parcele dziedziczy wdowa po nim, Charlotte, z domu Stoll. Cały czas na parceli znajduje się prawdopodobnie jakiś niewielki dom, bo oprócz właścicieli zapisane są tylko dwa nazwiska lokatorów.

1876 – nowym właścicielem (do 1880 r.) zostaje Vincent Gath, woźnica. Za jego czasów dom został rozbudowany, bo zameldowanych jest od 8 do 10 lokatorów.

1881 – budynek przechodzi na własność Ferdynanda Pröttela, rentiera, u którego do 1900 r. mieszka 10 do 12 lokatorów. Około 1885 r. ulica zostaje przemianowana na Bischofsgasse, a dom otrzymuje numer 29.


1902 – nowym właścicielem (do 1920 r.) zostaje Matthias Meiser, rentier. Liczba lokatorów znowu się nieco zwiększa – do około 15. Około roku 1916 ulica ponownie zmieniła nazwę – na Grenadiergasse, a dom zatrzymał numer 29.

1921 i 1922 – w tych dwóch rocznikach księgi adresowej mamy jako właścicielkę wdowę Wilhelmine Gehrke.
1924 – od tego roku do 1939 r. właścicielem kamienicy jest Konrad Witkowski, krawiec.
RODZINA WITKOWSKICH
Rodzina Witkowskich przybyła do Gdańska z Nowego Miasta Lubawskiego w drugiej połowie lat dwudziestych XX wieku. Jeszcze tam urodził się 9 stycznia 1921 r. najmłodszy syn Konrad. Już po zakupie domu na Grenadiergasse 29 rodzina – rodzice i czterech synów, mieszkała około 2 lata we wsi Löblau na terenie WMG (obecnie Lublewo Gdańskie).


Nawet, gdy już zjechali do Gdańska, to początkowo zamieszkali na Hirschgasse 2b (Sępołowskiej). Około 1926 r. ich kamienica na Grenadiergasse zmieniła numer na 46.


Dopiero od księgi adresowej z 1928 r. są wpisani na Grenadiergasse 46.

W bezpłatnym przewodniku po Gdańsku, autorstwa Józefa Zawirowskiego wydanym w 1939 r., Konrad Witkowski znalazł się w wykazie firm polskich WMG.
Brunon Zwarra tak wspomina swoje zapoznanie się z Konradem juniorem (1935 r.):
„Przeprowadziliśmy się bowiem na pobliską ul. Na Stoku pod numer 46, gdzie zajmowaliśmy w położonym w oficynie oddzielnym domku dwa pokoje z kuchnią.
Właścicielem tej nieruchomości był Polak pan Konrad Witkowski, który zajmował się wraz z synem Brunonem krawiectwem. Starszy pan robił na mnie zawsze wrażenie polskiego sarmaty. Jego żona pochodziła z ówczesnych Prus Wschodnich. Witkowscy mieli czterech synów, z których najstarszy służył w Marynarce Wojennej na Helu, młodszy był pracownikiem PKP, a najmłodszy, również Konrad, zaczął uczęszczać do Polskiej Szkoły Handlowej w Gdańsku. Z nim też od razu się zaprzyjaźniłem, a przyjaźń ta trwa do dzisiaj” – „Wspomnienia gdańskiego bówki” t. I, Wyd. Morskie Gdańsk, 1984, s. 187.
Jak wspomina pan Brunon – poza nimi i Witkowskimi, pozostałymi mieszkańcami tej kamienicy byli Niemcy.

Ostatni raz Konrad Witkowski figuruje jako właściciel w księdze adresowej z 1939 r.

Po wybuchu II wojny światowej Polacy w Gdańsku byli poddawani, jak to określił Brunon Zwarra, procedurze „wniemczenia”, chodziło o przymusowe włączenie do III lub IV niemieckiej grupy narodowościowej. Kto przed odpowiednią komisją nie zadeklarował chęci przyjęcia obywatelstwa Rzeszy, był szykanowany, np. pozbawiany majątku, nie otrzymywał kartek żywnościowych, kierowany był do ciężkich robót miejskich.
Konrad Witkowski senior został pozbawiony własności kamienicy, groziła mu eksmisja, jak również niebezpieczeństwo wywiezienia do Generalnej Guberni. W księdze adresowej 1940/41 prawo własności kamienicy numer 46 na Grenadiergasse przypisane jest Zarządowi Nieruchomościami Miejskimi na ulicy Piwnej, a Konrad Witkowski jest tylko jednym z lokatorów.

Wszyscy Witkowscy byli działaczami polskich organizacji w Wolnym Mieście Gdańsku. Konrad junior należał do Towarzystwa byłych Powstańców i Wojaków, Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i do ZHP. Pod koniec sierpnia 1939 r. wyjechał do rodziny ojca w Nowym Mieście Lubawskim, skąd powrócił z końcem września. Wcześniej Antoni Potrykus, wieloletni sztandarowy KSMM, który też wyjechał z Gdańska, poprosił swoją matkę o przeniesienie sztandaru KSMM do rodziny Witkowskich lub Zwarrów. Konrad Witkowski junior ukrył sztandar na strychu oficyny, nad mieszkaniem Zwarrów, gdzie przeleżał do końca wojny. Obecnie znajduje się w Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku.
W III tomie “Wspomnień gdańskiego bówki” (Wyd. Morskie Gdańsk, 1986, s. 11) jest fragment pokazujący życzliwość i troskliwość rodziny Witkowskich o wracającego z obozu koncentracyjnego w czerwcu 1942 r. Brunona: “Kiedy po cichu zapukałem do drzwi, od razu się otworzyły. Czekano na mnie. Pani Witkowska była bardzo zdziwiona, że przybyłem sam. Powiedziała, że jej synowie Konrad i Brunon wyszli po mnie na dworzec. Gdy obaj po pewnym czasie wrócili, okazało się, że czekali na mnie w hallu. Pani Witkowska przygotowała dla mnie sutą kolację. Na stole były smażone jajka, kiełbasa i dawno nie widziane inne artykuły żywnościowe, lecz prawie niczego nie ruszyłem. Wyjaśnienie, że muszę się po tak długom poście bardzo powoli do normalnego jedzenia znowu przyzwyczajać, nie trafiło Witkowskim jakoś do przekonania. Wiedziałem, że tak muszę postąpić, więc sięgnąłem tylko po skibkę cienko posmarowanego chleba. Także i dla mnie było dziwne, że na widok tylu smakołyków nie miałem na nie wcale chęci.
Witkowskim zabrano kamienicę, a w naszym mieszkaniu mieszkali od czasu aresztowania ojca jacyś hitlerowcy. (…) Ani Witkowscy, ani ciocia Maria nie zostali wniemczeni. Otrzymywali kartki żywnościowe przysługujące Polakom i od jesieni 1939 roku żyli w ciągłej niepewności co do swojego losu.”
PO WOJNIE
Po zakończeniu działań wojennych w marcu 1945 r. do miasta zaczęli wracać jego mieszkańcy. Kamienicę pod nowym adresem Na Stoku 46, jako nadająca się do zamieszkania, zasiedlili gdańscy Niemcy i gdańscy Polacy oraz ludność napływowa ze wschodniej i centralnej Polski.
Rodzina Witkowskich odzyskała prawo własności do swojej kamienicy. Kiedy 8 marca 1945 r. odwiedził ich po powrocie do Gdańska Brunon Zwarra, sztandar KSMM wisiał na ścianie w dużym pokoju, w nienaruszonym stanie. Nie wiemy, czy wszyscy synowie wrócili do rodzinnego domu, czy od razu rozjechali się po Gdańsku i kraju. Wiemy, że Konrad junior po wojnie pracował w Fabryce Farb i Lakierów w Gdańsku-Oliwie. Potem wyjechał do RFN. Konrad Witkowski senior przeżył 75 lat i zmarł w 1954 r. Nie wiemy jak długo żyła i mieszkała Na Stoku pani Witkowska. Jak wspomina była mieszkanka tego domu, pani Witkowska dopóki mogła, to chodziła wraz z wnuczką po mieszkaniach i zbierała czynsz od lokatorów. Co dziwne, nie posługiwała się językiem polskim. Kamienica Na Stoku 46 została znacjonalizowana prawdopodobnie na początku lat sześćdziesiątych. Najprawdopodobniej w mieszkaniu rodziców prowadził działalność jako fryzjer jeden z synów, Jan. Chociaż okoliczni mieszkańcy, którzy korzystali z jego usług mówią, że to była prowizoryczna adaptacja części mieszkania, to w informatorze z 1949 r. mamy zapisaną tą działalność w dziale: Fryzjerstwo.

WSPOMNIENIA MIESZKAŃCÓW
Bożena Turowiecka
Urodziłam się w 1955 r., mój brat w 1957. Razem mieliśmy chrzest i zdjęcia robione oczywiście w zakładzie fotograficznym u pana Fidyki (Foto Słońce – przyp. red.). Do przedszkola chodziłam do sióstr zakonnych – to jest ten zabytkowy dom przy nowym centrum handlowym. Pamiętam, że na ostatnim piętrze była kaplica. Mój tata stacjonował w Warszawie, potem jednostkę przeniesiono na Hel, a ojciec pracował w Gdańsku, w urzędzie celnym.
Na Stoku 46 mieszkaliśmy mniej więcej od 1957 do 1967 r., na pierwszym piętrze. Mieliśmy tylko jeden pokój, a w nim toaletę wydzieloną ścianą z desek. Obok mieszkały dwie stare gdańszczanki, siostry, panny Gdaniec. Zajmowały jeden pokój. Naprzeciwko mieszkali państwo Ośkowie z córką, mieli dwa pokoje. Cały parter zajmowała rodzina Witkowskich. Nad nami, na drugim piętrze, mieszkała rodzina Pochwałowskich z czworgiem dzieci, zajmowali jeden pokój i pan Ruchniewicz z córką Urszulą, którzy też mieli tylko jeden pokój. Urszula wyszła za mąż za taksówkarza i to był wówczas chyba jedyny samochód na Biskupiej Górce. Ula była bardzo elegancka, zawsze chodziła na szpileczkach. Na ich piętrze mieszkał też pan Świderski, który był krawcem i miał dwa pokoje (opis mieszkańców prawej klatki schodowej – przyp. red.).
Pamiętam, że te okna w naszej części domu były takie brudne i stare, a w tej niemieckiej części zawsze czyste i białe (lewa klatka schodowa – przyp. red.); niemiecka część domu zawsze się różniła, oni mieli pieniądze, a my tych pieniędzy nie mieliśmy. Od samego dołu do góry ta część się różniła – tam zawsze było czyściutko.
W domu, który stał na podwórku (oficyna, w której przed wojną mieszkali Zwarrowie – przyp. red.) mieszkali Krauzowie, wkrótce wyjechali do Niemiec.
Gdy odkryłam bibliotekę i świetlicę w budynkach Na Stoku 40 i 41 to w lecie znikałam z domu na całe dnie. Tam przychodziły dzieci z okolicy, a zajmował się nami taki młody chłopak, z kimś tam jeszcze, ale dokładnie nie pamiętam. Prowadzali nas do baru mlecznego na ulicę Długą.
Lech Hasse, były mieszkaniec Na Stoku 7
Do fryzjera pana Skokowskiego chodziła moja mama. Ja natomiast chodziłem naprzeciwko (Na Stoku 46 – przyp. red.). Dziadek mojego kolegi pracował jako ratownik w pogotowiu ratunkowym. Wszyscy chłopcy z ulicy Na Stoku, a przynajmniej z tej naszej części, chodzili do niego się strzyc, bo on tam miał wszystkie potrzebne akcesoria u siebie. Natomiast bardzo ciekawe było to, że on, czy ktoś chciał, czy nie chciał, to robił mu loki na włosach. Kropił mocno włosy taką wodą i później tak rozczapierzał palce, i tymi palcami tak robił na głowie, że jak wychodziliśmy, to mieliśmy loczki. Szliśmy szybko do domu, żeby sobie to rozczesać, ale niestety nie dało się tego uniknąć.
W tym domu, na tej samej klatce schodowej co fryzjer, na samej górze, mieszkała rodzina państwa Piątkowskich, bardzo zacna i poczciwa rodzina. Ten pan pracował na kolei i jako kolejarz pensję miał bardzo marną, więc ciężko im było. Miał chyba czwórkę dzieci, bardzo zdolnych. Oni później byli zmuszeni wyemigrować do Niemiec, bo nie byli w stanie wychować dzieci. Pamiętam, jak jego synowie wychodzili na podwórko, to chleb mieli posmarowany tylko smalcem z cebulą, czasami musztardą. Jednak najstarszy syn został nawet attache handlowym i pracował w konsulacie polskim gdzieś w Austrii.
Były mieszkaniec ulicy Biskupiej
W kamienicy Na Stoku 46 często bywałem, bo mieszkali tam moi koledzy. Pamiętam, że Witkowscy latem wystawiali przed kamienicę stoliki i sobie tam przesiadywali razem z sąsiadami i znajomymi, spędzając czas na rozmowach, grze w szachy i w karty. Pani Witkowska podawała im kawę i coś na ząb bezpośrednio przez okno. Widziałem jak pewnego dnia przy biesiadujących zatrzymała się milicyjna Nyska i milicjanci kazali usunąć stoły, bo wg nich utrudniały ruch po chodniku. Postawił się wtedy pan Witkowski, mówiąc, że siadywali tu tak już przed wojną i nikomu to nie przeszkadzało, więc będą siedzieć i teraz. I milicja odpuściła. To było w 1969 lub 1970 r.
W 1980 r. w tej kamienicy wybuchł pożar, ale przed tym zrobiliśmy sobie w niej klub młodzieżowy, bo dom był już całkowicie opuszczony. Niektóre z mieszkań były otwarte, ale część z nich była zamknięta na klucz. Chodziliśmy sobie po tych mieszkaniach, żeby popatrzeć jak ci ludzie mieszkali. Nasz kolega oparł się o drzwi jednego z tych zamkniętych na klucz i pod jego ciężarem drzwi wpadły do środka. Weszliśmy do tego wnętrza. Był tam jeszcze taki stary, trochę poszarpany dywan, w kuchni na parapecie leżała jedna łyżka, a w pokoju na jednej ze ścian wisiała tzw. słomka. Na niej były zamocowane szpileczkami widokówki. Kolega zdjął jedną pocztówkę, ja drugą i wtedy pod tę kamienicę podjechały milicyjny Fiat 125p i gazik, a potem jeszcze Nysa. Biegiem wpadło do tej klatki dziewięciu milicjantów – dwóch w cywilu, siedmiu umundurowanych – i zostaliśmy aresztowani. Ja jako jedyny miałem przy sobie legitymację szkolną, więc mogłem się wylegitymować, ale wszystkich moich kolegów wyprowadzili z kamienicy z rękoma skutymi kajdankami. Ludzie z sąsiednich domów i stojący na ulicy patrzyli na nas jak na kryminalistów, chociaż to było jedno wielkie nieporozumienie. Zawieźli nas na komisariat na ul. Piwną i zaczęli przesłuchiwać. Tylko jak wytłumaczyć tym panom w tamtych latach, że te drzwi same się poddały pod ciężarem ciała, a nie zostały przez nas w żaden sposób wyłamane? To było trudne, ale w rezultacie i tak zostaliśmy zwolnieni. Najgorsze było to, że dyrektor naszej szkoły (SP 21 – dop. red.), pan Edward Galica, został również o tym powiadomiony i na następny dzień wszyscy musieliśmy się przed nim stawić i tłumaczyć z tego zajścia. Miałem wtedy 13 lat.
POŻAR 1980 r.
Fotografie: Ireneusz Krzywicki
ANONSE PRASOWE
Życie mieszkańców kamienicy Na Stoku 46 przez pryzmat anonsów prasowych z czasów PRL zamieszczanych w Dzienniku Bałtyckim.
Niestety w Archiwum Państwowym w Gdańsku nie ma przedwojennej teczki tego domu. Od końca lat siedemdziesiątych ub.w. budynek stał pusty, więc mamy trudność z dotarciem do jego byłych mieszkańców. Prosimy wszystkie osoby, które mają jakąś wiedzę o tej kamienicy o kontakt – e-mail: stowarzyszenie.bg@gmail.com, tel 514 452 631.
***
Swoista „biografia” posesji i kamienicy opracowana została z wykorzystaniem strony „Momente im Danziger Werder…”, na której zgromadzono zasoby różnych bibliotek cyfrowych (dostępnych online) dotyczących Prus Zachodnich, ze szczególnym uwzględnieniem ksiąg adresowych Gdańska z XIX i XX wieku z Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej.
Podziękowania należą się też Ryszardowi Kopittke, z którego pracy magisterskiej “Biskupia Góra – Architektura i Urbanistyka” UG Wydz. Historyczny, 2016 r., możemy również czerpać informacje. Skarbnicą wiedzy są książki Brunona Zwarry – “Wspomnienia gdańskiego bówki” oraz “Gdańsk 1939” w redakcji Marka Adamkowicza (wyd. III, Muzeum Gdańska, 2020).
Historię kamienicy Na Stoku 46 opracowano w ramach projektu Stowarzyszenia Biskupia Górka „Śladami Brunona Zwarry” dofinansowanego ze środków Miasta Gdańska.




Komentarz do “Na Stoku 46”
Bardzo dziękuję za opowiedzenie historii tego domu.Na pewno wiele kamienic na BG ma swoje historie,i szkoda,że nie możemy ich poznać…